Czy wiecie, kto był najbardziej wpływowym ekologiem świata? Jeśli wierzyć biblii - Noe. Jego zadaniem było zachowanie bioróżnorodności i równowagi w ekosystemie. A jednak wśród wierzących i osób duchowych zdarza się czasem wręcz ostentacyjna nonszalancja wobec przyrody. Nie tylko wbrew Staremu Testamentowi, ale też współczesnej nauce papieża Franciszka (encyklika Laudato si’).
Ta różnorodność, bez względu czy jest dziełem Boga, czy przypadku, jest przepiękna. Ale zachowanie bioróżnorodności i równowagi w ekosystemie jest istotne nie tylko ze względów estetycznych. Ekosystem to sieć naczyń połączonych i nigdy nie wiemy, jakie konsekwencje dla środowiska naturalnego, a tym samym ludzi, będzie miało jej zaburzenie.
Nie twierdzę, że wszystko trzeba podporządkować przyrodzie, ale na pewno warto szukać równowagi między nią a konsumpcyjnymi kaprysami. Jak też obszary takie jak parki narodowe powinny być bezwzględnym królestwem przyrody właśnie, co w Polsce jak i wielu innych krajach na razie nie jest respektowane, by wspomnieć opisywane przeze mnie śmiecenie.
Reportaże z Ugandy
Na podstawie mojej podróży do Ugandy opublikowałem następujące reportaże:
- Podróż w czasie
- W baśni Ruwenzori
- Na tropie goryli górskich
- Dzieci jaskiń
- Ćpanie górali
- Dzieci z getta
- Przygody nad wodospadami Sipi
- Ruwenzori. Królestwo kameleonów
- Rafting na Nilu i bicie dzieci
- Polscy uchodźcy w Ugandzie
- Na bezludnej wyspie
- Podpalanie sawanny
- Nieśmiałe hipopotamy
- Noc z dzikimi zwierzętami
- Weź pana na kolana
Trzy rogi kameleona
O cudzie bioróżnorodności przypomina mi wizyta w ugandyjskich górach Ruwenzori, w ugandyjskiej wiosce Ruboni. Za każdym razem, gdy widzę te cudaki wielkości palców, zastygam w zachwycie. Nie tylko występują w wielu gatunkach, ale na dodatek każdy z nich co chwilę jest inny, bo upodabniając się do tła, zmieniają kolory...
Gdy tylko Jacob – mój przewodnik - zauważy kameleona, zatrzymuje się i określa jego gatunek, a ja próbuję go wypatrzyć, po minucie poddaję się i proszę o podpowiedź. I tak w kółko. Na dobry początek kameleon Jacksona, zwany też trójrogim (zdjęcia na dole). Maleństwo, które mieści się w dłoni jest powolnym i walecznym stworzeniem. Właśnie te trzy rogi używane są przez samców do walk o dominację. Samice pozbawione są tego atrybutu. Maluch chowając się przed wrogami, najczęściej wężami, a teraz nami, zmienia kolor dostosowując się do otoczenia. Proszę Jacoba, żebyśmy nie brali go do ręki. Wystarczy mu stresów.
Okolice wioski Ruboni w ugandyjskich górach Ruwenzori, to królestwo kameleonów. Jacob pokazuje mi trzy gatunki, a doliczono się co najmniej jeszcze czterech innych. Jeden z nich odkryto dopiero w 2017 roku! To nie było łatwe, bo żyje w koronach drzew. W sumie spotykamy trzy kameleony trójrożne oraz kameleona side-striped (czyli z paskiem bocznym - Trioceros rudis), który chyba nie doczekał się jeszcze polskiej nazwy, oraz kameleona, którego określa się dziwnym (Kinyongia xenorhina), charakteryzującym się długim nosem. Warto jednak wiedzieć, że na każdy nowo odkryty gatunek, ginie bezpowrotnie kilka (część nim je w ogóle ludzkość odkryje). Powodem są wylesienia, ekspansja człowieka oraz zmiany klimatyczne
Po krótkiej wizycie w buszu (gdzie dominującymi gatunkami są krzewy) i na plantacji kawy Jacob zabiera mnie do lasu tropikalnego. Został wykupiony przez lokalną społeczność, dzięki czemu zaprzestano w nim wycinki. Jest swoistym nieformalnym stworzonym oddolnie rezerwatem przyrody, w którym można zobaczyć koczkodany czarnosiwe oraz prześliczne gerezy abisyńskie. Jacob pokazuje mi też roślinę lobelię, którą według niego miejscowi stosują jako środek aborcyjny. Albo jest nieskuteczna, albo już jej jednak nie stosują. Tak jak i metod antykoncepcyjnych. Bo przyrost naturalny w Ugandzie jest ogromny. Wciąż pokutuje tu przekonanie, że duża liczba dzieci jest bogactwem. Brakuje tylko pieniędzy na nakarmienie i wysłanie bogactwa do szkoły, która jest tutaj płatna. Z dramatycznym skutkiem tego zjawiska spotkałem się w Kampali, gdzie poznałem dzieci mieszkające na ulicy w tzw. getcie, o czym przygotowuję osobny tekst.
Tymczasem wizyta we wspomnianym lesie nie do końca była w planie. W zasadzie mieliśmy iść dzisiaj na górę liczącą ponad 2300 metrów (czyli tylko jakieś 600-700 metrów wyżej niż wioska), aby zobaczyć najwyższe szczyty gór Ruwenzori, w tym Górę Stanleya z Wierzchołkiem Małgorzaty sięgającym 5109 metrów. Ale późno się zebraliśmy, więc poprosiłem o spacer edukacyjny. Na górę pójdziemy jutro.
Lekcja dla Polaka
Jacob oprócz bycia przewodnikiem jest też rolnikiem. Mówi, że ma organiczne uprawy. Pytam, co ma na myśli, bo przekonałem się, że tutejsze definicje są inne niż w Europie. Okazuje się, że faktycznie nie stosuje żadnych chemikaliów. Zamiast kontrowersyjnych przemysłowych oprysków miesza popiół z wodą i ze sproszkowanym chilli. Twierdzi, że to jest skuteczne nawet na ślimaki. Ta idea mnie ekscytuje i postanawiam ją sprawdzić w kwietniu, gdy wrócę do Polski z pięciomiesięcznej podróży po Afryce.
Lokalna społeczność zaangażowana jest również w prowadzenie hotelu Ruboni Community Camp będącego współwłasnością ponad sześćdziesięciu osób! Hotel zachwyca mnie od pierwszego wejrzenia. Estetycznie wkomponowane w las domki i tropikalny ogród. Do tego piękne widoki zarówno z balkonów i tarasów przy pokojach, jak i restauracji. Obok przepływają dwa potoki, a kawałek dalej rzeka, które razem przynoszą kojący szum. Do jednego z potoków podpięto wielkie dynamo zapewniając ośrodkowi prąd elektryczny. Nie ma za to zasięgu sieci komórkowej, więc można tutaj się odciąć od świata zewnętrznego i skupić na cudach natury, jak kameleony, dżungla i odległe skaliste czterotysięczniki. Niedaleko znajduje się źródło, które zaopatruje butelkowaną wodę C’est la vie.
Pierwszą noc spędzam w domku górnym, którego balkon rankiem serwuje fantastyczne przedstawienie, gdy widoczne wierzchołki gór rozpala wschodzące słońce. Pozostałe dwie noce spędzam w domku nad strumykiem, który położony jest niemal sto metrów niżej i okazuje się świetnym miejscem do obserwacji ptaków.
Siedząc tu na tarasie dostrzegam żółto-pomarańczowego wikłacza, który mozolnie wije gniazdko na chybotliwej trzcinie. Przelatuje na pobliską palmę i zaczyna szamotaninę z jej liściem. W końcu udaje mu się uszczknąć małe pasemko, z którym wraca do gniazda i tak zdobyte źdźbło wplata w swój domek. Animal Planet na żywo.
Częściej jednak wikłacze wiją gniazda na drzewach, na końcach cienkich wyginających się od ciężaru gniazdka gałęzi, z wejściem od dołu. To podwójne zabezpieczenie przed drapieżnikami. Mój, bo zdążyłem go w sercu oswoić, wikłacz wybrał jednak trzcinę. Popołudniu zrywa się wichura. Trzcina ugina się na wszystkie strony. Z oczu znika mi gniazdko i wikłacz. Robi mi się przykro, na myśl, że mozolna dwu-, a może nawet trzydniowa praca ptaszka została w kwadrans zniszczona. Gdy wiatr ustaje, a trzcina się prostuje, znów dostrzegam gniazdko, a wikłacz wraca do molestowania palmy. Uff.
Mnogość pojawiających się tu ptaków skłania mnie do poproszenia Jacoba o pomoc w rozpoznawaniu gatunków. Na drugi dzień uzbrojeni w kawę, lornetkę i książkę o ptakach analizujemy gości w moim tymczasowym ogródku. Najbardziej w pamięć zapadają mi: bibil ogrodowy (głównie z nazwy), czepiga rudawa z irokezem na głowie oraz śpiewającymi różnymi głosami złotokos siwogłowy.
Jak ekskluzywnie zabić mysz
Wybieram się też na samotny spacer w stronę granicy Parku Narodowego Gór Ruwenzori, podczas którego spotykam żołnierzy z karabinami. Mają tu swoje baraki. Chronią teren przed ewentualnymi najeźdźcami z Demokratycznej Republiki Konga. Jeden z nich, Simon, zabiera mnie nad rzekę. Pytam czy jest faktycznie uzbrojony. Miedziany błysk naboi przekonuje mnie, że jest.
Ostatnim przyczółkiem cywilizacji przed bramą parku jest hotel. Kasują 132 dolary od osoby za noc. Proszę o oprowadzenie. Każdy domek ma duży balkon z widokiem na dżunglę. W jednej z łazienek moją uwagę zwraca drżąca mysz. Na początku nie pojmuję, co się dzieje. Dopiero podchodząc bliżej, dostrzegam, że przykleiła się do pułapki. Luksusowy hotel tuż przy parku narodowym nie potrafi sobie poradzić z gryzoniem w mniej barbarzyński sposób?
Malowanie żarówek
Tymczasem ekologiczny sznyt hotelu Ruboni motywuje mnie do zachęcenia personelu do pełnego przystosowania obiektu jako przyjaznego środowisku, w tym człowiekowi. Angażuję się w pomoc bezpłatnie, bo to miejsce to dla mnie drugi dom. Namawiam ich też do zmiany ostrego białego światła. Są nieco sceptyczni. Proponuję na próbę pomalować jedną żarówkę na żółto i porównać efekt. Po tym jak malowano ściany, akurat zostało im trochę żółtej farby. Maczam w niej żarówkę i okazuje się, że to początek dłuższej zabawy. Farba szybko ścieka, więc trzeba żarówką kręcić na różne strony, dopóki farba nie zacznie wysychać. Tym samym pojawiają się na niej smugi dając efekt, który kojarzy mi się ze zdjęciami Jowisza. Wkręcamy żarówkę i już nikt nie ma wątpliwości, dlaczego tak cisnąłem. Na dodatek niektóre klosze lamp są wykonane z liści bananowca, więc łączny efekt jest wyjątkowo klimatyczny.
Malujemy kolejne żarówki, a mi udaje się namówić szefów, aby wszystkie klosze były z liści bananowca. A czy oprócz roślin ozdobnych można by posadzić marakuję oraz jakieś drzewko z owocami, które przyciągną więcej ptaków? Można. To wręcz banalne, bo w Ugandzie jest tak żyzna gleba, że zrywa się gałązkę, wsadza w ziemię i w ten sposób szybciutko rośnie nowe drzewo. Nie mogę się doczekać efektów, być może za rok będę miał okazję je zobaczyć na żywo.
Zdrowe żarcie
Kuchnie hoteli (nawet tych, które chcąc być postrzegane jako luksusowe) przerażają mnie czasem. W jednym z nich, gdzie doba kosztuje 200 dolarów, a personel lata wokół gości tak, że aż się robi duszno, miałem okazję przeprowadzić audyt. Praktycznie wszystkie garnki z aluminium. Byle jaki olej do smażenia w byle jakim pojemniku. Zresztą niemal wszystkie pojemniki na żywność z podejrzanego plastiku. Dżem zawierający sztuczny aromat oraz dodatkowy barwnik. Środki na komary zdolne zabić kota. Toksyczne darmowe kosmetyki (któż nie lubi bezpłatnych kosmetyków w hotelach!). Same uwagi w raporcie zajęły cztery strony maszynopisu.
Na tym tle hotel Ruboni prezentuje się nieźle. Mają garnki aluminiowe, ale stalowe również. Na moją prośbę Deo (bóg kuchni?) wszystkie posiłki gotuje dla mnie w stalowym garnku. Na dodatek gotuje bardzo smacznie. Mam nadzieję, że dla innych klientów oraz dla siebie też będzie gotował w stali. Co ciekawe, to pierwsza restauracja, gdzie mają oliwę z oliwek. Moje kubki smakowe podbija też koktajl z bananów i marakui.
Do pełni szczęścia brakuje mi tylko ogniska. Tutaj trudniej mi namówić personel, ale ostatecznie się udaje i jeszcze podczas mojego pobytu zapalamy pierwsze ognisko. Opuszczam je na chwilę, a gdy wracam, widzę, że siedzi przy nim ktoś z karabinem. To strażnik parku. Mówi, że ich obowiązkiem jest też ochrona ludności. Gdy zaczyna padać, przenosimy się do środka, gdzie zaaranżowano grill. Sympatyczny Deo okazuje się nie tylko sprawnym kucharzem, ale też fakirem. Przerzuca gołymi rękami rozżarzone węgle. Siedzimy więc przy grillu i rozmawiamy. Kiedy Deo coś potwierdza, to najczęściej charakterystycznym mruknięciem. Mówi, że ma dwadzieścia osiem lat, czyli jeszcze trzydzieści i kaput. Pytam, dlaczego, a on na to, że przecież tyle żyje się w Ugandzie.
Walka z deszczem
Drugiego ranka mamy o świcie ruszyć z Jacobem w góry. Od punktu widokowego dzielą nas co najmniej dwie godziny wspinaczki. Zazwyczaj po trzech godzinach od wschodu słońca para wodna zaczyna się kondensować i chmury zasłaniają szczyty. Tym razem rozgościły się już znacznie wcześniej i zakrywają widok od samego początku. Mimo tego kontynuujemy wspinaczkę – a nuż się rozpierzchną?
Wspinamy się po stromych, sypkich zboczach. Pomagam sobie kijem bambusowym, który posiada fenomenalne właściwości – lekki, a równocześnie wytrzymały podczas podpierania. Mijają nas dzieciaki idące do szkoły. Pytam Jacoba, jak chodzą do szkoły w porze deszczowej, przecież te stoki stają się bardzo niebezpieczne. Odpowiada, że nie chodzą.
Niestety chmury nie odpuszczają, więc po paru kwadransach zatrzymujemy się na chwilę przerwy. Sytuacja nie ulega poprawie, wracamy. Jutro będę mieć ostatnią szansę na zobaczenie szczytów i lodowców. Gdy zatrzymuję się, aby zrobić zdjęcie, wyprzedza nas chłopiec. Niesie wiaderko, a w nim ciastka bananowe z rodzinnej plantacji. Sprzeda je w wiosce. Aby zaspokoić ciekawość, kupuję nam po jednym. Albo będą smaczne, albo przynajmniej będę mieć ciekawostkę do opisania. Ku mojemu zaskoczeniu smakują tak, jakby nie dodano do nich cukru. Miła niespodzianka.
Na drugi dzień ruszam w góry sam, bo Jacob został wynajęty przez kogoś innego. Ma być za to motocyklista, który podwiezie mnie do szlaku. Nie ma go. Ruszam pieszo. Po pięciu minutach spostrzegam, że nie wziąłem kija. Wracam rozczarowany samym sobą. Biorę kij i znowu wyruszam w drogę. Po chwili czuję pierwsze krople deszczu, z czasem rozkręcającego się w ulewę, której nie powstrzymuje moja prowizoryczna peleryna. Wracam. Mam niedaleko, więc nie moknę zupełnie. Pewnie gdybym był podwieziony na motocyklu i nie musiał wracać po kij, przemókłbym kompletnie. Żal mi tylko, że nie zobaczyłem Góry Stanleya. Znowu. No ale przecież i tak planuję wrócić za rok. Może z innymi osobami. Pójdziemy razem i zobaczymy – pocieszam się. Może w zamian coś innego i ciekawego mnie dziś spotka? Nie mam bladego pojęcia, że trzy dni później ruszę na dziewięciodniowy treking, którego celem będzie zdobycie tego pięciotysięcznika.
Więcej praktycznych porad o podróży do Ugandy znajdziesz w części I.
Cena noclegu 1 osoby w pokoju 2-os.: 25 USD*
Zalecana długość pobytu: 2-3 dni
Najlepszy okres: styczeń, luty, grudzień
Transport: boda-boda z Mubuku do Ruboni
Polecane filmy:
Więcej: Uganda - podróż w czasie - Przygody nad wodospadami Sipi
* minimalna ocena 7 na 10Galeria