Moja książka Ocalić Kadam
o wyznaczaniu szlaków w Ugandzie i terapii psychodelicznej już w przedsprzedaży!


Ćpanie górali

- Czy są tu węże?

- Tak. Czasem – odpowiada Peter, mój nowy przewodnik.

- Jakie?

- Czarna mamba, pyton…

- Dlatego idziesz w gumowcach?

- Tak.

Idziemy wąską ścieżką między gęstymi trawami sięgającymi nawet trzech metrów. Rozglądam się uważnie. Wiem, że węże to rzadkość w terenach bliskich domostwom, a te są nie dalej jak parę kilometrów stąd, na dodatek czują z dużej odległości drgania i unikają ludzi, niemniej moja wyobraźnia nigdy nie była uboga. Patrzę na swoje sandały i trochę mi siebie żal.

Peter idzie szybko, ledwo za nim nadążam, ale gdy zostaję w tyle, czeka na mnie. A więc trochę inaczej niż ostatnio z Abrahamem. Nachylenie terenu coraz większe, a w trawiasty busz wcina się powoli dżungla. Po kilku minutach jest już całkiem stromo, ale przewodnik nie zwalnia.

[zdjęcia na dole]

Naszym celem jest Naczupaj, szczyt gór Kadama, z wierzchołkiem na wysokości 3063 metrów. Żeby zdążyć z powrotem tego samego dnia potrzebowaliśmy podwózki na obrzeża wioski Kawar. Więc wcześnie rano, gdy zapytałem w hotelu, czy znają kogoś z autem, kto by nas zabrał, i ile by to kosztowało, menadżer zadzwonił po znajomego. Przerwałem mu prosząc, żeby tylko zapytał o cenę. No ale wyglądało na to, że spotkanie jest konieczne. No dobrze... Po piętnastu minutach menadżer przyprowadził rosłego czarnoskórego mężczyznę, który się przedstawił i oznajmił, że jego auto ma zbyt niskie zawieszenie, żeby mnie podwieźć. 

Uganda od a do Ź

Zapraszam do porad i ciekawostek dotyczących podróżowania po tym kraju w tekście Uganda od A do Ź

Ostatecznie podjeżdżamy z Peterem na dwóch motocyklach, do wysokości 1700 m.n.p.m. i trochę się dziwię, jak w trzy godziny mamy pokonać ponad 1300 metrów przewyższenia.

Odbierz zniżkę na wymianę walut w Walutomacie!

- Myślałem, że chcesz nocować w obozowisku – tłumaczy przewodnik i okazuje się, że te trzy godziny to schodzi do obozowiska, w którym standardowo zatrzymują się grupy. Fajnie, że tak zinterpretował moją serię pytań o jednodniową wycieczkę na szczyt i z powrotem, którymi zasypałem go poprzedniego dnia. Kalkulujemy więc czasy przejścia i okazuje się, że powinniśmy zdążyć przed zmrokiem.

- A Ty żujesz czasem czuwaliczkę? – pytam po kilkudziesięciu minutach żwawego podchodzenia pod górę.

- Tylko wtedy, gdy czeka mnie duży wysiłek.

Wygląda na to, że nie dziś. Na całą drogę zabrał dwa placki chiapati, które schowałem mu do plecaka. Ja mam banana na przerwę oraz orzeszki na obiad na szczycie. Po drodze mijamy kilka strumieni, gdzie uzupełniam wodę. On nie chce pić, bo ta woda jest za zimna do picia. Ma około dziesięciu stopni Celsjusza.

Na wysokości około dwóch tysięcy metrów spotykamy rodzinę z ludu Kadama, zamieszkującą niewielką jaskinię. A w niej rozrzucone ubrania, koce, różne plastikowe pojemniki na jedzenie. Jedna metalowa miska. Można by rzec – górale. Witamy się z każdym uściskiem dłoni. Sami dorośli. Ich główna aktywność, to zbieranie i konsumowanie psychoaktywnej miry, czyli czuwaliczki jadalnej. Część znoszą na dół do miasteczka, gdzie ją sprzedają i kupują w zamian najczęściej orzeszki i cukier. Czuwaliczka w smaku jest gorzka, więc cukier i orzeszki wzniosą ją na wyższy poziom. Nie trzeba dużo, bo alkaloidy w czuwaliczce dodają energii i redukują głód.

Peter pokazuje mi czterometrową tyczkę zakończoną hakiem - służy do zrywania liści czuwaliczki z wyższych partii drzew.
 

Chcesz sprzedać matkę

Na szlaku od czasu do czasu plastikowa butelka lub siatka. Nie podoba mi się to i mówię o tym Peterowi. Ten chyba podziela moje zdanie, bo podnosi siatkę. Pytam, co z nią zrobi. Mówi, że wyrzuci w krzaki. Proponuję, żebyśmy jednak zabrali ze sobą śmieci w drodze powrotnej.

Dochodzimy do wysokości 2436 metrów, gdzie znajduje się małe wywłaszczenie i punkt widokowy roztaczający urzekającą panoramę północnej części pasma. To tutaj rozbijają obozy.

Po drodze mijamy w sumie parę osad. Mam wrażenie, że im wyżej, tym ludzie są bardziej upojeni. W jednej z nich czterdziestoletni mężczyzna wygląda na mocno naćpanego. Odpływający wzrok, opadające powieki, stłumiona mimika. Ale umysł trzeźwy. Gdy pytam, czy mogę im zrobić zdjęcie, upomina się o zapłatę. Rezygnuję. Mój wzrok przyciąga kobieta z kolorowym naszyjnikiem. Pytam, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Unosi do góry brwi. Czyli mogę. Podnoszę telefon, gdy w kadr wchodzi naćpany mężczyzna. Mówi, że to jego matka i chce pieniądze za zdjęcie.

- Chcesz sprzedać swoją matkę – oznajmiam, a cała grupa wybucha śmiechem. Robię parę zdjęć.

Po chwili kontynuujemy ostrą wspinaczkę. Jest styczeń, początek pory suchej. Peter mówi, że w styczniu jeszcze tędy nie szedł. Być może nie tylko on. Momentami ścieżka zanika. Zdarzają się pojedyncze gałęzie torujące drogę. Natura szybko upomina się o swoje.

Czasem musimy przeskoczyć nad lub przejść pod powalonymi drzewami. Są poprzewracane w spektakularny sposób, jakby chciały być ważną częścią widowiska, jakby w tym wszystkim maczał palce jakiś zdolny architekt krajobrazu. Momentami czuję się, jak w środku powieści Szklarskiego czy Halika.

Kiedyś dla żartu ubrałem skarpetki do sandałów chcąc zdobyć jeden ze szczytów na malezyjskiej wyspie Langkawi. Później ukazał się wywiad ze mną kpiący z międzynarodowego wyścigu po kolejne osiągnięcia i sławę. Teraz zdaję sobie sprawę, że skarpetki chronią mnie przed kolejnymi otarciami i kolcami roślin broniącymi się przed intruzami. Choć gdybym wiedział, że czeka mnie taka wspinaczka, zabrałbym ze sobą pełne buty.

Gdy las zaczyna ustępować, a my wydeptujemy ścieżkę w trawie, zatrzymuję się. Wzrok mnie nie myli. Patyczak! Peter mówi, że nie wie, co to jest, a mi się w tym momencie sentymentalnie przypomina pracownia biologiczna pani Surówki w podstawówce. Strategia patyczaka byłaby absolutnie skuteczna, gdyby się nie ruszał - tak pięknie przebrał się za trawę!

Do szczytu jeszcze jakaś godzina. Zostaje pokonanie wysokiej i stromej skały. Odpadnięcie grozi niebezpiecznym wypadkiem. Starannie badam każdą szczelinę i wypustkę, planuję kolejne ruchy. Sprawdzam czy podeszwy doprze łapią przyczepność i powoli posuwam się do góry. Po paru minutach intensywnego wysiłku fizycznego i koncentracji jestem na górze. Peter wspiął się tu w gumiakach w minutę.

Na wysokości ponad 2700 metrów nie ma już dżungli. Teraz tylko gęsto rosnące krzewy, wśród nich iglaki. Dużo roślin kwitnie. Rozlewają w powietrzu intensywną zupę zapachów.

Prawie jak szczyt

Po pięciogodzinnej wspinaczce, nie licząc przerw, stromizna ustępuje miejsca płaskowyżowi z kolorowym dywanem gęstej niskiej quazi-alpejskiej roślinności. Peter oznajmia, że jesteśmy. Gdzie? Mówi, że na szczycie. Ale przecież wyraźnie widać, że w tle jest jeszcze jedna góra. Aplikacja korzystająca z GPS potwierdza, że jesteśmy dopiero na wysokości 2960 metrów. A więc brakuje jeszcze stówy. Wygląda na to, że Peter przez lata przyprowadzał tu grupy oznajmiając, że to szczyt. Jest chętny, żeby kontynuować. Nie ma jednak żadnej ścieżki. Przedzieranie się przez krzaczki okazuje się czasochłonne. Może zająć co najmniej godzinę w jedną stronę. Kalkuluję, że w ten sposób, zdobędziemy w udręce szczyt, ale nie będzie nawet czasu, żeby nacieszyć się widokami. A te stąd są wyśmienite. W oddali widać Tepso, pod którym dwa dni wcześniej spotkałem dzieci jaskiń zbierające narkotyki.

Zamiast pogoni za liczbami wybieram obiad z fantastycznym widokiem na góry z prawej i busz oraz sawannę z lewej. Odczuwam przyjemny chłodek. Po trzydziestu minutach Peter oznajmia, że jest mu zimno. Mimo spodni dresowych i gumiaków. Piętnaście minut później schodzimy z powrotem, słyszę trzask w krzakach. Mówi, że antylopa.

Wyznaczanie szlaków w Ugandzie

W styczniu 2021 planuję wyznaczyć i oznakować szlaki w górach Kadama. W towarzystwie naukowców. Planuję też zabrać małą grupę na wycieczkę objazdową po kraju. Szczegóły tutaj.

Całe pasmo górskie Kadam ma jakieś trzydzieści kilometrów długości. Dookoła na płaskowyżu zamieszkują głównie przedstawiciele pasterskiego plemienia Karamodżong. Do niedawna uznawani za niebezpiecznych, które to wrażenie potęgowały powszechnie posiadane kałasznikowy. Kilka lat temu zostali rozbrojeni przez rząd.

Po drugiej stronie pasma górskiego leży Kenia. Tamtejsi mieszkańcy lubią wpaść do Ugandy z wizytą. Ukraść krowę, czy kozę. Karamodżong więc ponownie próbuje się zbroić, żeby móc witać gości ołowiem.

Po drodze zbieramy śmieci do reklamówek. Gdy przechodzimy znowu obok domostw plemiona Kadama, mam wrażenie, że ludzie są jeszcze bardziej naćpani niż wcześniej. Dookoła wala się plastik. Peter zwraca im na to uwagę, a oni, żeby się nie martwił, bo go później spalą. Peter powtarza moje wcześniejsze słowa, że taki dym jest toksyczny i popiół też może być. A oni, żeby się nie martwił, bo spalą ten plastik kawałek dalej.

Gdy po około trzech, czterech godzinach schodzenia jesteśmy już w gęstej dżungli, robi się niemal ciemno, a ja marzę tylko o odpoczynku, Peter wciąż zbiera śmieci ze szlaku. Ostatnia godzina to już zejście w dół po ostrych stromiznach w zupełnej ciemności. Koncentracja w równym stopniu co wysiłek fizyczny wysysają ze mnie resztki energii. Ostatnie dwadzieścia minut to marsz wąską ścieżką przez kilkumetrowe trawy. No ale przynajmniej węże śpią.



Czy wiesz, że za opóźniony lub odwołany lot przysługuje Ci co najmniej 250 euro odszkodowania? Airhelp załatwi za Ciebie formalności i pobierze prowizję tylko w przypadku wygrania sprawy.

Menadżer goni kurę

Co chcę na obiad? Pytają w hotelu Hill View Resort, który oferowałby genialny widok na góry, gdyby nie mur, który obcina przyjemność. Nie ma menu, ale menadżer hotelu ma kilka propozycji. W tym lokalny kurczak, co mnie zachęca, skoro bez antybiotyków.

Po ogrodzie hotelowym chodzą kury. Po chwili widzę jak pracownik hotelu wyraz z menadżerem zaczynają je gonić. Dość śmiesznie to wygląda jak człowiek w garniturze chodzi za kurą, która robi go co chwilę w konia. 

Ale do czasu. Egzekucja następuje też w ogródku, w pewnym oddaleniu, ale widzę, że ma jakiś długi rytualny charakter. Nożem z ząbkami. W tym momencie całkowicie rozumiem wegetarian i tracę ochotę na takie mięso.

Gdy Europa ogranicza spożycie mięsa, jego spożycie na świecie rośnie, głównie za sprawą Chin, które gonią Zachód. No ale widocznie ten z lat dziewięćdziesiątych.

Pytam po chwili menedżera czy nie można by raz a skutecznie ciupnąć kurczaka siekierką? Pamiętam jak rodzice hodowali kury i egzekucja miała subtelny i szybki przebieg, a kura nawet nie pisknęła ze strachu.

Menadżer mówi, że pracownicy hotelu są muzułmanami, dlatego tak postępują. Woła egzekutora, żeby wziął udział w rozmowie. Wciągam ich w dyskusję. Wyglądają, jakby faktycznie obchodziło ich zdanie jakiegoś turysty. A może boją się, co napiszę w reportażu?
 

Chodź, dostaniesz buzi!

Gdy wieczorem wracam w nocy do hotelu pomagając sobie latarką w telefonie, spotykam parę osób, które śmiałym krokiem idą po wyboistej drodze w niemal zupełnej ciemności. Jedna dziewczyna pozdrawia mnie, a ja pytam, czemu idzie bez latarki. Mówi, że jej nie stać na latarkę.

Południe. Jest gorąco. Może to nie Warszawa czy Kraków w lipcu, ale i tak ciut za ciepło. Ściągam koszulkę i idę na drobne zakupy. Ludzie śmieją się ze mnie. Wzbudzam tu więcej uwagi bez koszulki niż Brytyjczyk w samych majtkach na Rynku Głównym w Krakowie. 

Jakaś babka krzyczy z drugiego końca ulicy i macha dłonią w dół sposobem charakterystycznym nie tylko w Afryce, ale też wielu miejscach Azji. Woła mnie do siebie. Podnoszę dłoń do góry w geście pozdrowienia. Chwilę później roznegliżowany spacer znajduje puentę - przechodzę obok osiedla zaokrąglonych chatek, zwanych maniata. Kobiety sie śmieją. Jedna woła:

- Chodź, dostaniesz buzi!

Gdy później zamawiam w hotelu śniadanie, proponują mi jajka. Zgadzam się. Pytają, ile, dwa? Ja mówię, że sześć i cały personel w kuchni wybucha śmiechem. Widzę, że tego dnia dostarczyłem wiosce wiele radości.
 

Sztuka budowania domów

Ostatniego dnia jadę na pożegnalne spotkanie z wodzem Joachimem, którego poznałem parę dni wcześniej, gdy aranżował dla mnie wyprawę pod Tepso, gdzie natknąłem się na dzieci jaskiń. Społeczność tutaj to niezła mieszanka kulturowa. Trzeba znać parę języków, żeby dogadać się z każdym. Mimo, że angielski jest oficjalnym językiem, to na prowincji nie jest zbyt dobrze znany, a akcent jest taki, że czasem ja nie rozumiem ani tubylców, ani oni mnie. Wiozący mnie kierowca twierdzi, że mówi w siedmiu językach.

Wodza nie ma jeszcze w domu. Czekam więc w ogródku z jego rodziną. Dzieciaki kręcą się zaciekawione dookoła. Gdy nagrywam ich telefonem z opcją selfie, w której widzą siebie na ekranie, wybuchają śmiechem. Filmik później robi małą furorę wśród moich znajomych.

Ku mojemu zdziwieniu Joachim nie pojawia się w tradycyjnym stroju, lecz w zwykłych spodniach, podkoszulce i żółtej bejsbolówce. Wygląda teraz raczej jak sołtys na wakacjach niż wódz. Mówi, że tradycyjne odzienie zakłada tylko, gdy jest w domu, ale teraz wraca ze spotkania, więc ubrał się oficjalnie.

Oprowadza mnie po wsi Sukudik. Poletka manioku, batatów, czasem cebula, kapusta. Domki z uklepaną wokół nich rdzawo-pomarańczową ziemią pokolorowaną tak przez związki żelaza. Większość z tych małych budynków to maniaty. Parę domów ma ładne wzorki.

Jak mówi Joachim, kobiety najpierw z patyków stawiają szkielet domu, a później zalepiają go błotem. Pytam, co robią wtedy mężczyźni? Pijają piwo. Dlaczego? A co mają innego robić? Joachim zbija mnie z tropu, ale drążę temat, więc wyjaśnia mi, że kiedyś mężczyźni z obu plemion Pokot i Kadama zajmowali się ochroną wioski albo toczyli walki, więc kobietom zostawały bezpieczniejsze prace w domostwie, łącznie z budowaniem. Podział ról się utarł. Dziś jest znacznie bezpieczniej, więc mężczyźni nie muszą być poza domem, więc spokojnie pijąc piwo pozwalają kobietom podtrzymać tradycję.
 

Tańczący kibel

Na ostatnią noc muszę zmienić hotel. Wszystko zarezerwowane z powodu szkoleń dla rolników. Ostatnie wolne miejsce znajduję w nowopowstającym hoteliku. W pokoju odkrywam ćmę i wielkiego świerszcza, którego wynoszę na zewnątrz. Na podłodze materac i moskitiera rozwieszona między żółtym plastikowym kanistrem a kratami okna. Miejsca jak jednoosobowym w namiocie. Większym wyzwaniem okazuje się niedokręcona muszla klozetowa - kto by pomyślał, że czynności w toalecie wymagają przede wszystkim zaangażowania zmysłu równowagi.

Gdy piję piwo na schodach od strony ogródka (choć trudno to nazwać ogródkiem) przychodzi właściciel. Serdeczny, uśmiechnięty, chce się zaprzyjaźnić. Przede mną roztacza się półpustynny teren, ale on mówi, że będzie ogród i hamaki. Właśnie stawiają restaurację. Zapowiada się dobrze. Obok na folii pracownicy układają się do snu. Gdy notuję te słowa, jeden z nich prosi mnie o pieniądze na zakup alkoholu.

Rano opuszczam Nakapiripirit z przepięknym wachlarzem wspomnień: natury, widoków, spotkań z rdzennymi mieszkańcami i ich kulturami, w tym z zaskakującym stylem życia dzieci jaskiń. Przyjechałem na dwie noce, zostałem pięć, choć kto wie, czy nie zostałbym dłużej, gdyby muszla sedesowa nie tańczyła rockandrolla ;)

W Nakapirpirit pamiętają mnie dobrze. Jeszcze przez parę tygodni dostaję zaproszenia od wodza Joachima na ceremonię przejścia chłopców w dorosłość. Z kolei mój kierowca boda-boda przysyła esemesy z aktualnościami. A to, że znaleźli jajka strusia, a to rudę rtęci - może chcę kupić?

--

Zainteresowanych wycieczką z Peterem odsyłam na Whatsapp: +256780887308

Galeria