góry Ruwenzori

Moja książka Ocalić Kadam
o wyznaczaniu szlaków w Ugandzie i terapii psychodelicznej już w przedsprzedaży!


Podróż do baśni Ruwenzori

Treking w górach Ruwenzori to dwie podróże. Jedna przez kolejne bajeczne krajobrazy i strefy klimatyczne zmieniające się wraz z wysokością, począwszy od wypalonego buszu, przez wilgotną i gęstą dżunglę, następnie las bambusowy, nieco mroczny las omszony, niską roślinność afro-alpejską, mokradła poprzecinane kilkusetmetrowymi kładkami. Druga to wspinaczka po kojarzących się z Tatrami bądź Alpami formacjach skalnych, a w końcu lodowcach dla tych, którzy wyjdą powyżej 4500 metrów n.p.m. Nam może uda się wyjść na 5 109 m., czyli Wierzchołek Małgorzaty na Górze Stanleya

kładka w górach Ruwenzori

Jedziemy przez miejscowość Kilembe, pięknie otuloną zielonym pogórzem Ruwenzori. Wysokość około 1400 metrów nad poziomem morza. Moją uwagę zwracają pourywane domy. 1 V 2013 roku oraz dokładnie rok później tereny te nawiedziła powódź (prawdopodobnie w wyniku wcześniejszego pożaru lasu, który przestał magazynować wodę).

Potok zamienił się wtedy w rwącą rzekę, która wystąpiła z koryta i ścięła domy od strony ulicy. Jak tłumaczy Brian, z którym jadę do zarządzanego przez niego hostelu, głazy, które tutaj leżą koło budynków, naniosła właśnie woda. Od tego czasu ludzie co roku pod koniec kwietnia ewakuują się z wioski.


Kto bierze laptopa w góry?

Dzień przed wyruszeniem na ośmiodniową wyprawę rozmawiam z przewodnikami. Dostaję od nich ubrania, bo wiedzą, że nie mam sprzętu, a na dłuższy treking zdecydowałem się po rozmowie z właścicielem hostelu Johnem Hunwickiem, który pożyczył mi swoje ubrania i sprzęt. Rano jeszcze raz sprawdzają, co zabieram, a czego nie i co idzie do bagażu, który poniesie tragarz. Ładuję więc tam ubrania przeciwdeszczowe, gumiaki oraz kurtkę zimową, a na koniec laptopa. Zerkam na przewodników. Są zdumieni. Wyciągam laptopa i wybucham śmiechem. Odpowiadają tym samym.

Pytam, czy mogę zabrać hotelowy ręcznik. Mówią, że tak. Pytam, czy mogą mi pożyczyć jakiś mały, bo ten jest duży, a nie chcę przeciążać tragarza. Chłopaki znów wybuchają śmiechem. A ja w sumie tym razem mówię  serio. Na koniec dostaję parasolkę. A przecież mam kurtkę przeciwdeszczową, pelerynę i czapkę z daszkiem. „No ale jakbyś chciał robić zdjęcia, to parasolka ci się przyda”.

Odbierz zniżkę na wymianę walut w Walutomacie!

 

Uwaga na okulary!

epifity w Ruwenzori

Las omszony

Jeszcze jakieś czterdzieści minut do wyjścia, a ekipa tragarzy stoi na słońcu. Razem z przewodnikami wychodzi po pięciu na jednego turystę! W rękach biodegradowalne siatki z jedzeniem. Pytam przewodników, czy nie mogliby sobie usiąść i odpocząć, nim ruszymy. Wszyscy wybuchają śmiechem.

Po parogodzinnym marszu przez plantacje kawy, a następnie dżunglę docieramy do pierwszego obozowiska Sine (2596 m.n.p.m.). Kolacja jak w restauracji. Wygląda na to, że trafiłem na luksusową wyprawę.

Jest nas siedmioro. Między innymi kosmopolityczna Nastazja, która pyta, czy zrobię jej zdjęcia pod wodospadem Enocka (nazwanego tak na cześć sympatycznego szefa przewodników), do których pozuje toples. Po zrobieniu zdjęć, postanawiam też się umyć i dwukrotnie uprzedzam wracającą z wody Nastazję, że kładę na kamieniu okulary.

Temperaturę wody oceniam na jakieś 5-10 stopni. Jest tak zimna, że kąpiel ma bardzo sprawny techniczny charakter. Nim zdążę wrócić Nastazja oznajmia, że nadepnęła na moje okulary. Myślę, że to jest jakiś absurd. Niestety, to prawda i przez ponad tydzień będę chodził po górach w drugiej parze okularów, tyle, że przyciemnianych.

Bartłomiej Zobek

Las omszony

Drugiego dnia wędrówki przekraczamy magiczne trzy tysiące metrów nad poziomem morza. To kraina lasu omszonego. Las ten porastają epifity (czyli w przeciwieństwie do pasożytów, nie żyją kosztem drzewa) zwane brodą starca. Przechodzimy też przez królestwo bambusów. Ze starej łodygi przewodnik robi mi wyśmienity kij trekingowy. Nie widzę wielu zwierząt, ale ten pozorny brak rekompensują śpiewy ptaków oraz krótki epizod ślicznego turaka przecinającego nad nami powietrze.

Drugi dzień to również bajkowe lobelie, pośród których prowadzą drewniane ciągnące się na setki metrów pomosty, chroniące w porze deszczowej przed brodzeniem w błocie, a przy okazji zabezpieczające florę. Błota zresztą z każdym dniem jest coraz więcej, a przerzucenie się na gumowce daje nie tylko większy komfort, ale też dużą przyczepność na skałach. Choć oczywiście nogi bardzo się pocą. Ale nie to jest dla mnie problemem, lecz stłuczenie dużego palca stopy, o którym przypominam sobie za każdym razem, gdy uderzam w jakiś kamień.

Kontuzja jest pamiątką po grze w piłkę w Kampali, gdzie grałem w zbyt małych butach. To spotkanie zostanie w mojej głowie długo, bo zaskakującym dla mnie było to, że czarnoskórzy chłopcy skakali sobie do gardeł w każdej spornej sytuacji.



Zobacz w Beskidach sowy na żywo!!


Bandaże w ruch

Od dziś codziennym rytuałem staje się poranne obwiązywanie stopy bandażem, aby zablokować jej ruch w bucie i zostawić bufor przed zsiniałym palcem. Zresztą buty są i tak za duże, więc dwie pary skarpet to minimum.

Po dwóch godzinach wędrówki czuję senność, ziewam. Czyżby pierwsza reakcja na uboższą mieszankę powietrza? Choć wykorzystujemy tylko 20% tlenu, więc w liczbach bezwzględnych tlenu wciąż jest wystarczająco, to jednak adaptacja do nowych warunków może zająć nawet 24 godziny. Niektórzy wręcz doświadczają choroby wysokogórskiej, która w skrajnych przypadkach musi skończyć się zejściem na dół, aby nie umrzeć.

Bartek Zobek

Dziś będziemy spać na 3588 m. w obozie Mutinda, ale wcześniej wchodzę z przewodnikiem jeszcze jakieś 200 metrów wyżej, aby zaaklimatyzować organizm. Niechętnie, ale wiem, że tak trzeba. Tragarze donoszą mi w końcu buty do chodzenia po górach, które obiecano mi jeszcze na dole, a które jak się okazało wymagały drobnej naprawy. O ile na 3,5 tysiąca wszedłem jeszcze w tenisówkopodobnych, o tyle na pięciu tysiącach na lodowcu raków do nich nie założę. Przy okazji łatam po raz kolejny pożyczone ubrania, bo taśmy, którymi wcześniej zalepiono dziury, odpadają.


Morsowanie

Jest około 10-15 stopni, a woda w strumieniu tak zimna, że gdy się zanurzam uczucie zimna przechodzi w ból, zwłaszcza tych wrażliwszych partii.

W nocy raz budzi mnie grad, a raz brak tlenu. Jakbym oddychał przez podwójną maseczkę. Zaniepokojony siadam na łóżku. Idę na spacer celem oddania moczu. Temperatura jest raczej poniżej 10 stopni. Zastanawiam się jak będzie z tlenem i temperaturą, gdy dotrzemy na pięć tysięcy metrów.

Uspokaja mnie trochę fakt, że w siedmioosobowej grupie turystów, mamy lekarza i ratownika medycznego.

Na 3900 m. zaczyna się strefa afro-alpejska, którą zapamiętam przede wszystkim ze względu na baśniowe, kilkusetmetrowe przejścia kładkami.


 

Zagadka - co to ma być?... Fot. Nastazja

Niedobór tlenu

Choć czuję, jakbym wrócił do normalnej formy, to i tak czeka mnie nauka wolnego chodzenia po górach, walka ze swoimi przyzwyczajeniami, ze złudnym poczuciem mocy. Bo nawet, jeśli czuję, że jest energia, to przyśpieszając, szybko się męczę z powodu małej ilości tlenu w powietrzu i dostaję zadyszki. W jakiś rytuał wchodzi mi mierzenie tętna, oscylującego w okolicach 130-140 uderzeń na minutę.

Na przestrzeni co najmniej kilku kilometrów kwadratowych jesteśmy jedynymi ludźmi (jak się później okaże – przez całą wyprawę spotkam tylko czterech turystów spoza naszej grupy). Miłe uczucie. Wybija mnie z niego plastikowa muzyka, którą puszcza na głos Nastazja. Dochodzi między nami do ostrej wymiany zdań o tym, co można, a czego nie w parku narodowym i jakie są jego cele. Według mnie - ochrona przyrody i zachowanie naturalnego charakteru z minimalną ingerencją człowieka. Według Nastazji – relaks, a ona akurat tak się relaksuje.


Miły dezodorant chętnie pozna pana

Cała wyprawa to nieustanne mijanie się  z tragarzami, którzy powoli, acz bez większych przerw ciągną do góry. Łatwo ich wyprzedzić, ale chwila przerwy sprawia, że doganiają peleton. Budzą u mnie tak szacunek jak i współczucie, zwłaszcza, że wiem, iż niektórzy uczestnicy spakowali im niekoniecznie artykuły pierwszej potrzeby. Ale najwięcej wątpliwości budzą worki, w których niosą ekwipunek – nie plecaki, ale worki z pojedynczą taśmą zaczepioną o czoło.



Czy wiesz, że za opóźniony lub odwołany lot przysługuje Ci co najmniej 250 euro odszkodowania? Airhelp załatwi za Ciebie formalności i pobierze prowizję tylko w przypadku wygrania sprawy.

Pochód tuż za nimi to nie lada wyzwanie, można odnieść wrażenie, że niektórzy nie zmieniają ubrań, a jeszcze rzadziej używają dezodorantów. Ale akurat dziś nie pozostaję im dłużny, mam wrażenie, że zjadłem za dużo orzeszków.

Docieramy do obozu Bugata na wysokości 4062 metrów. Wychodzimy na chwilę około 150 metrów wyżej na krótką aklimatyzację. Niestety nie wszystkim to pomaga. Alex, nasz austriacki kolega choruje już drugi dzień. Bóle głowy, oczu, wymioty, problemy z oddychaniem.


Alex bez ruchu

Po kąpieli nad miską wody nie mogę znaleźć swojego dezodorantu. Pytam przewodnika, czy może widział jakiś dezodorant. Pyta, co to jest dezodorant. Parę osób przyłączą się do tych dziarskich poszukiwań i choć go nie znajdują, to przynajmniej sprzątają śmieci w obozie.

Na Przełęczy Bamwandżiary

Na Przełęczy Bamwandżiary. Fot. Nastazja

Alex czuje się jeszcze gorzej, leży bez ruchu na pryczy, w drugim namiocie przewodnicy dyskutują z lekarzem i postanawiają, że Alex wróci rano. Wraz z nim postanawia wrócić również jego dziewczyna i ich znajoma. Pytam, czy nie powinni decyzję pozostawić Alexowi? Nie. Nastazja, która ma już za sobą parę podobnych wypraw, zwraca uwagę na to, że skoro mają wracać rano, a być może Alex do tego czasu poczuje się lepiej, tzn. że organizm się zaadaptował i jest mało prawdopodobne, że zachoruje ponownie. Alex zdrowieje jeszcze tego wieczoru. Rano trójka przyjaciół wraz z dwoma przewodnikami rusza na dół. A my, to jest ja, Nastazja oraz żydowska para ruszamy do góry.
 

Polski gest

Kolejnego dnia docieramy do Przełęczy Bamwandżiary (4450 m.) nazwanej tak przez Polaków w 1939 roku na cześć szefa tragarzy, który, jeśli wierzyć jego przypuszczeniom, miał około 60 lat, lecz śmigał tu bez problemów. Ukłon w stronę czarnoskórego tragarza był wyjątkowy, bo inni eksploratorzy tych terenów (Włosi, Anglicy, Belgowie) nazywali szczyty i jeziora na cześć swoich rodzimych władców i autorytetów. Na pamiątkę tamtych wydarzeń postawiono na przełęczy tablicę informacyjną.

Bartek Zobek w górach Ruwenzori

Ponadto Polacy w ramach patriotycznego gestu nazwali jeden ze zdobytych szczytów Tatra. Ja dostrzegam teraz około 60-letniego tragarza, który surowym wzrokiem mi się przygląda. Czy mogę mu zrobić zdjęcie? Tak. Jego mina ani drgnie.

Przełęcz ta oprócz tego, że niesie za sobą niecodzienną historię rangi międzynarodowej i międzypokoleniowej, to roztacza też rewelacyjne widoki na obie jej strony, a zejście w dół przez las lobelii? Jest jednym z najpiękniejszych widoków podczas moich ostatnich podróży.


Zabijał ludzi, nim został lekarzem

Od czasu do czasu te fenomenalne widoki urozmaicają też ptaki, których w małej Ugandzie naliczono około tysiąca gatunków. Dziś odkrywam przepięknego nektarnika malachitowego, który mógłby służyć za wzorzec do nauki odmian zieleni.

Po zejściu do doliny wita nas mżawka i mgły tworzące niezwykłą, tajemniczą i nieco trillerową atmosferę.

W końcu dochodzimy do obozu Hunwicka (3974 m.) nazwanego tak na cześć australijskiego szefa firmy ekspedycyjnej Ruwenzori Trekking Services, która nie tylko zorganizowała tę wyprawę, ale też wyznaczyła szlaki, którymi podążamy. A może to jednak na cześć nieżyjącego brytyjskiego afrykanisty o tym samym nazwisku?

Siadamy w dużym namiocie przy piecu, suszymy mokre skarpetki i rozmawiamy. Żydowski lekarz zaskakuje nas swoją opowieścią. Nim został medykiem, był żołnierzem zabijającym Palestyńczyków, których nazywa terrorystami. Ten zwrot akcji w życiorysie nieco nas zaskakuje i wprawia w zadumę. Drugi raz nas zaskakuje, gdy okazuje się, że jego żona w sumie nie jest jego żoną, ale lekarz chce, żebyśmy ją tak nazywali.

mgła

Każda wysokość jest dobra na umycie włosów. Natalia widząc jak klękam i zanurzam głowę w misce parska śmiechem i robi mi serię zdjęć, czemu nie pozostaję dłużny. Mówi, że nie miałbym problemu z przejściem na islam.


Lamparty zjadły kłusowników

Od czasu, gdy grupa Alexa nas opuściła mam swojego indywidualnego przewodnika, którym jest Luciola, co kojarzy mi się z piosenką Maanamu, której refren mam ochotę zaśpiewać, za każdym razem, gdy pada jego imię. Aczkolwiek za którymś razem słyszę, że to jednak tylko Ruciora. Gdy tydzień później dodam go na Facebooku, okaże się, że mój słuch był bardziej kreatywny niż mi się wydawało. Okazuje się, że to jednak Ochora. A tak naprawdę to nazwisko, bo na imię ma Charles.

widok na Demokratyczną Republikę Kongo

Tak czy inaczej Charles, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna, o mocno zarysowanej, pięknej, niemal czarnej twarzy, daje popis najwyższych kwalifikacji przewodnickich, zawsze dostosowując tempo marszu do mojego, robiąc zdjęcia, gdy sobie tego zażyczę, a gdy widzi śmiecia w krzakach, po prostu w nie wskakuje. Od czasu do czasu dzieli się ze mną różnymi anegdotami, np. że ostatnich kłusowników w tych górach zjadły lamparty.
 

Szkolenie alpinistyczne

Obóz Małgorzaty (4460 m.), to już ostatni przystanek przed nocnym atakiem na szczyt Góry Stanleya (wierzchołek na wysokości 5109 m. również nosi nazwę Małgorzata).

Tutaj dopasowujemy raki do butów oraz odbywamy krótkie szkolenie z obsługi lin.

Niby to proste rzeczy, ale mam wrażenie, że to trochę przyśpieszone szkolenie z „Jak przeżyć na lodowcu?.” Odczuwam lęk, nie wiem przed czym, ale się boję. Mówię to na głos. Nastazja się śmieje, że na pewno dam radę.

szkolenie alpinistyczne

Nalegam jeszcze na szybkie aklimatyzacyjne wyjście z Charlesem na przełęcz, skąd po pięciu dniach marszu w końcu mogę podziwiać Górę Stanleya otuloną kołdrą lodowca. Jak mówi Charles z roku na rok widać jak się ona kurczy.
 

Nie chcą, żebym szedł na lodowiec

Gdy wracamy do obozu, przewodnicy zapraszają mnie na rozmowę. Proszą, abym pokazał im swoją nogę, bo chcą podjąć decyzję, co dalej. Przypomina mi się przypadek Alexa i stanowczo mówię, że to nic poważnego i że mogę iść. Odpowiadają, że trzeba silnie wbijać raki w lód. Ubieram buta, żeby pokazać im, że mogę nim walić w lód. Liczę po cichu, że mnie nie za boli. Uderzam nim w schody, pytam czy wystarczy? Mówią, że trzeba mocniej. Temat na szczęście wygasa.

Po kolacji ok. 21.00 idę spać. Pobudka ma być po północy. Gdy łapie mnie w końcu senność, rozbudza mnie jednak gryzący dym. To piec w jadalni. Idę tam i wyjmuję kopcące drewno, wyrzucam je na zewnątrz. Nie zmrużę już niestety oka. Uprzedzając budzik, powoli ubieram się pod śpiworem do wyjścia. W baraku, w którym śpimy, jest niewiele powyżej zera. Pół godziny zabiera mi zabawa z bandażami i chusteczkami, które mają stabilizować chorą stopę w bucie.

Gdy kończę śniadanie żydowska para rusza już powoli do góry wraz ze swoim przewodnikiem. Również Nastazja wychodzi wcześniej ze swoim przewodnikiem, gdyż ze szczytu Małgorzaty chce iść  na sąsiedni szczyt leżący po stronie Demokratycznej Republiki Kongo, znanej ostatnimi czasy głównie z walki z ebolą oraz wojny domowej.
 

Atak na szczyt?

Nim ruszyłem w Góry Ruwenzori nie miałem w planie zdobywać pięciotysięcznika, ustaliłem z przewodnikami, że dojdę tak daleko, jak pozwoli mi kondycja, nie wysokość dla mnie była celem, ale chęć zobaczenia niezwykłych krajobrazów po drodze i to miałem już za sobą. Teraz byłem jednak mocno zdeterminowany do zdobycia szczytu, zwłaszcza, że pokonałem tyle trudności: chorobę wysokościową, brak normalnych okularów, no i kontuzję stopy. Charles czeka na mój pierwszy ruch. Mówię „let’s go” i ruszamy za światłem czołówek. Ograniczone pole widzenia wymaga dużej koncentracji, a już po parunastu minutach używamy pierwszych lin. Po zdobyciu przełęczy schodzimy w dół aż do pierwszego lodowca - Stanleya. Jestem już bardzo zmęczony, żałuję, że nie spałem, ale co mogłem zrobić? Jem ciastko z glukozą i wewnętrznie się motywuję.

Ni stąd, ni z owąd, ktoś nas mija. Okazuje się nim Jack, który idzie pod szczyt wyznaczać na przyszłość nowy szlak, gdyż w drugim lodowcu (Małgorzaty) pojawiła się szczelina, która może się pogłębić. Każda pora na spacery na 5 tysiącach metrów jest dobra.


Smutna niespodzianka

Zakładamy raki. To mój debiut. Duża ekscytacja i trochę strachu, z którym wygrywa pełne zaufanie do Charlesa, kroczącego śmiało po zamarzniętym śniegu mimo braku jakichkolwiek oznaczeń kierunku. W pewnym momencie czuję, że raki mi puszczają w jednym bucie. No tak, złamała się blaszka. Charles robi wrażenie bezradnego. Mówi, że te buty są zbyt elastyczne, nie nadają się do raków, dlatego pękły. Ale przecież buty mam od nich i mówili, że nawet wiedzą, które raki do nich pasują…

Charles sugeruje, że być może na tym trzeba zakończyć wyprawę. Cisnę go, że dam radę z jednym rakiem. A on, że nie, bo później będzie dużo trudniejsza partia lodowca i nie da się, bo zbyt niebezpiecznie. Odpowiadam, żebyśmy szli na moją odpowiedzialność, mam dobre ubezpieczenie (Iwona mi przecież znalazła!) z akcją ratunkową helikoptera. Charles mówi, że helikoptery tu nie przylatują. Znów sugeruje powrót, a ja szukając już w małej desperacji argumentów pytam, co napiszę w reportażu ze zdobywania Góry Stanleya?

- Ku-kuu! – krzyczy nagle Charles, a jego zawołanie odbija się echem od surowych gór, aż znów mroźne powietrze wypełnia cisza.

- Ku-kuu! – słyszymy jak mu ktoś daleko odpowiada. Charles w kilku słowach zaznacza problem. Ruszamy. Za pierwszym lodowcem grupa uciekinierów powinna na nas czekać. Czy tak będzie? Po kwadransie człapania okazuje się, że tak. Ale niestety hipoteza Charlesa, że ktoś z pozostałych przewodników mógłby mi pożyczyć swoje raki upada, bo jak twierdzą, żadne nie pasują.
 

A kuku, tu Jack!

Nagle pojawia się Jack (ten od nowej trasy), który zostaje moim najnowszym przewodnikiem i wybawieniem. Charles oddaje mi własne buty z rakami, pasują jak ulał. On wraca do obozu. Ruszamy z Jackiem. Wspinamy się po linach smagających gołe skały, by po chwili znów być na lodowcu (tym razem Margherity - Małgorzaty). Czeka nas kilkadziesiąt minut wspinaczki po zamarzniętym śniegu tworzącym płaską powierzchnię o nachyleniu 45 stopni, co sprawia, że nie mogę iść zbyt szybko. Tak wolno jeszcze podczas tej wyprawy nie szedłem. Widać już lekką łunę światła nad horyzontem.

Celujemy w okolicach wschodu słońca na szczycie nie za wcześnie, żeby zobaczyć, ale i nie za późno, aby zdążyć na dół, nim topniejący w promieniach ostrego słońca lodowiec uwolni kamienie. Po tylu przeciwnościach, mając jeszcze tyle sił i determinacji dramatem byłoby nie zdążyć. Świta, zakładam ciemne okulary, no bo innych nie mam.
 

Ścisk gardła i łzy

Bartek Zobek, Uganda

Pytam Jacka, ile nam zostało do szczytu, mówi, że mamy dobry czas i za godzinę będziemy na górze. Dostaję zastrzyk energii i pewności, że się uda. Czuję jak jakaś niewidzialna siła ściska moje gardło, a oczy stają się mokre, po chwili ciekną z nich łzy wzruszenia.

Mijamy żydowską parę. Nasz marsz zatrzymuje dopiero mała przepaść pod lodową półką. Jack każe czekać, uwija się z linami, znika za winklem. Mnie przeszywa zimny wiatr. Krzyczę, czy na pewno to konieczne, że możemy iść na moje ryzyko. Jack wraca po kwadransie i dalej kontynuujemy marsz przeciskając się obok baśniowych sopli. Ładuję mocno rakami w lód, nie czuję bólu.


Taniec chmur

Po chwili kończy się lodowiec, ale Jack mówi, aby zostać w rakach. Parę kwadransów później jesteśmy na wysokości 5109 m.n.p.m. Promienie wschodzącego słońca pobudzają chmury, które odgrywają przed nami fascynujący spektakl. Cholernie mnie to wzrusza, znów ścisk gardła, łzy, ciche szlochanie, trudna do odpisania radość i duma.

Mimo kilku warstw i kurtki przeciwwietrznej pożyczonej przez Jacka po półgodzinie triumfowania mam już dość, zresztą Jack sugeruje powrót, żeby zdążyć przed spadającymi kamieniami. Brzmi dobrze. Dwie godziny później jest taka lampa, że idę już w krótkich spodenkach, a na karku czuję, że krem przeciwsłoneczny nałożyłem za późno.
 

Odwodnienie

Przerwa przy bajorku z roztopioną z lodowca mętną wodą. Lekarz ze swoją prawie żoną piją ją. Pytam, czy nie przeszkadza im jej mętność, że może są tam jakieś bakterie? Mówi, że woli taką niż się odwodnić. Ja wypijam ostatni napój, który wziąłem, jakiś sojowy eksperyment. Mam wrażenie, że trochę za mało tych płynów dziś.

widok z Góry Stanleya

Godzinę później tuż pod przełęczą czeka na nas Charles z tragarzem. Przynieśli gorącą herbatę. Miło z ich strony. Chce mi się pić, ale nie będę pił gorącego. Zresztą za godzinę będę w bazie. Zaczyna mnie lekko boleć głowa. Ostatnie strome zejście. O nie, zostawiłem swój zacny bambusowy kij. Charles krzyczy coś do chłopaków z tyłu. Kwadrans później ktoś schodzi do mnie z kijem. Festiwal poświęceń trwa.

Jako pierwszy spośród turystów docieram do obozu. Padam. Po obiedzie chcą ruszać, ja protestuję, czuję odcięcie energetyczne i ból głowy. Przekonuję Charlesa, żebyśmy się tu przespali i o 6 rano ruszyli dalej, aby dogonić grupę w kolejnym obozie, co komplikuje oczywiście logistykę.
 

Padam

Mimo w miarę przespanej nocy o świcie nadal czuję duże zmęczenie. Po śniadaniu ruszamy. Dociera do mnie, że to może być odwodnienie, coś, czego nigdy w takim stopniu nie doświadczyłem, a co daje mi solidną nauczkę. Zaczynam pić więcej niż czuję, że trzeba. Dowlekam się do obozu Hunwicka, gdzie moja grupa kończy śniadanie. Padam ze zmęczenia, oznajmiam, że muszę się zdrzemnąć, ktoś z przewodników podaje mi elektrolity.

zejście po linach

Po paru godzinach snu czuję się znacznie lepiej. Ruszamy w stronę Góry Weissmanna. Mamy dwie opcje – jedna to obejść szczyt, druga – dołożyć kilka kwadransów i wejść na wierzchołek. To daje okazję na fenomenalne widoki. Jest to całkiem świeży szlak, który Charles wraz Enockiem niedawno wytyczyli, co uwiecznione zostało maźnięciami czerwoną farbą.

To mnie motywuje do realizacji  wcześniej już kiełkującego pomysłu na wytyczenie szlaków w dziewiczych pod tym względem górach Kadama, choć, gdyby ktoś mi teraz powiedział, że za rok powstanie o tym film współprodukowany z Braćmi Sekielskimi, to bym to raczej wyśmiał.
 

26 braci i sióstr

Charles opowiada mi, dlaczego Góry Ruwenzori nazywane są Księżycowymi. Otóż, kiedyś lodowiec miał ułożyć się na kształt rogala księżyca. Z kolei Europejczycy, którzy szukali tragarzy na pierwsze wyprawy, wmówili im, że to białe, to sól, co miało dodać motywacji do wspinaczki…

Na Górze Weissmanna po kilku dniach rozłąki można znowu złapać sygnał telefoniczny, co niewiele zmienia w moim przypadku, bo zablokowano mi konto, w ten sposób okazuje się, że tygodniowa rozłąka ze światem cyfrowym jest dla mnie nie tylko możliwa, ale nawet odprężająca.

Bartek Zobek w Ruwenzori

Dołącza do nas mój tragarz, co mnie dziwi, bo z takim bagażem to raczej prosto do obozu... Ale jak tłumaczy Charles, on tu nigdy nie był, a chciał zobaczyć widoki.


Nie zna daty urodzenia

Wielogodzinna wędrówka to okazja na różne rozmowy. Pytam Charlesa o wiek. Mówi, że ma między 29 a 32 lata. Ma też 26 rodzeństwa (nie zna wszystkich), a ojciec miał 7 żon. A co z dziećmi Charlesa? Mówi, że nie ma zamiaru iść w ślady ojca, ma jedno dziecko i więcej nie planuje.

góry Ruwenzori

Przed zachodem słońca docieramy do Obozu Weissmana (4247 m.). Nie ma tu jeszcze kuchni, więc kolacja robiona jest nad ogniskiem. Grzeję się przy ogniu wraz z kilkunastoma tragarzami. Powietrze rozdziera wycie góralka, który choć wyglądem przypomina dużego chomika, to genetycznie bliżej mu do słonia. Pytam chłopaków, jak to było kiedyś. Przecież park narodowy powstał tu dopiero w 1991 roku. Czym się wtedy zajmowano, czy były tu domy?
 

Spała w śpiworze z inną kobietą

Okazuje się, że po ustanowieniu granic parku robiono przymusowe wysiedlenia z nieadekwatnymi rekompensatami. Ludzie wracali tu jednak kłusować. Między innymi na góralki. A czy ktoś spośród tragarzy kłusował? Cisza. Po chwili przełamuje się jeden z nich, nazywa się Kapundu.

- Wolisz kłusować, czy być tragarzem? – pytam. Odpowiada, że woli być tragarzem.

Nasza wyprawa zmierza ku końcowi i mimo paru dramatycznych momentów moje, ani innych życie nie było zagrożone. Nie wszystkie wyprawy miały jednak tak łagodny przebieg. Kiedyś na zdobycie pięciotysięcznika pokusiła się 78-letnia kobieta. Po zejściu do obozu Margherita była tak wyziębiona, że spała w śpiworze z inną kobietą.

Ruwenzori - Dendrosenecio


Nabzdryngolenie

Kolejnego dnia w pochmurnej aurze znów kroczymy wśród wrzosowców drzewiastych i drzew, z których zwisają porosty, po angielsku zwane brodą starca, bo faktycznie tak się kojarzą. Przedostatni obóz Kiharo znajduje się na wysokości 3430 metrów. Tu mamy chwilę przerwy, nim ruszymy dalej. Tutaj również spała moja grupa, która kilka godzin temu ruszyła dalej, teraz już pewnie dociera do cywilizacji.

Jest piwo do kupienia, wyśmienity lokalny Nile Special. Mimo wysokości kosztuje tylko 10 zł. Zmęczenie i rozrzedzone powietrze sprawia, że po wypiciu ¾ butelki jestem zwyczajnie pijany. A tu trzeba ruszać. Dobrze, że mam kij bambusowy.

 

Tragarze nie chcą iść dalej

W trakcie całego trekingu widzę tylko jednego kameleona, co mnie nieco zaskakuje, bo dwa tygodnie wcześniej w wiosce Ruboni (reportaz i zdjęcia), leżącej również w Ruwenzori, spotykałem ich kilka dziennie.

ognisko

Po paru godzinach docieramy do ostatniego obozu, teoretycznie tylko na kolację, choć wcale nie mam ochoty iść dalej.

Wytrzymałość i elastyczność przewodników oraz tragarzy są dla mnie niezrozumiałe i imponujące.W ich ludzką naturę pozwalają uwierzyć teraz, gdy proszą, abyśmy tu zostali na noc.

Jeśli wybierzecie się na Górę Stanleya i ją zdobędziecie, poczujecie się jak bohaterowie. Słusznie. Pamiętajcie jednak, że hołd należy się tragarzom, którzy byli zawsze przy Was, targając w rozrzedzonym powietrzu ponad 20 kg, czasem rzeczy, których nigdy byście nie zabrali ze sobą w góry, gdyby nie znaleźli się herosi skłonni targać je dla Was za 11 zł dzień dziennie, bo tyle oficjalnie dostają za swoją pracę.

Mapa szlaków RTS: http://www.rwenzoritrekking.com/map.html

Kiedy najlepiej w góry Ruwenzori? Styczeń i luty będą najwygodniejsze ze względu na porę suchą.

Zapraszam do poniższej galerii, gdzie zobaczysz więcej zdjęć, w tym również te z dżungli.

Galeria