Rafting na Nilu

Moja książka Ocalić Kadam
o wyznaczaniu szlaków w Ugandzie i terapii psychodelicznej już w przedsprzedaży!


Rafting na Nilu

zdjęcia na dole

Chłostanie dziecka

Jinja. Słyszę uderzenia i płacz dziecka. Wychodzę z pokoju, widzę jak mężczyzna chłoszcze patykiem dziewczynkę.

Pytam, co tu się dzieje? Dlaczego bije dziecko? Bo ukradła babci pieniądze. A on jest ojcem.

Przypominam sobie przedszkole. Byłem w starszakach, gdy pani oznajmiła, że za złe zachowanie (nie pamiętam kompletnie co to było, chyba zwykłe przedszkolne brojenie) pójdziemy do ośrodka zdrowia, gdzie dostanę… zastrzyk za karę. Nie lubiłem zastrzyków, ale miałem też świadomość, że są one po to, aby leczyć, a nie karać. Więc lęk przed zastrzykiem mieszał się z rozbawieniem absurdalnym pomysłem przedszkolanki. W sumie byłem ciekaw reakcji personelu medycznego na prośbę kobiety.

Gdy ubierałem buty, przyszła druga pani (notabene znana mi prywatnie), i zapytała, co się stało. Koleżanka odpowiedziała jej, że idziemy do ośrodka na karny zastrzyk. W ramach akcji ratunkowej, zamiast do ośrodka, poszliśmy do gabinetu, gdzie kobieta zsunęła mi spodnie i na goły tyłek dostałem symboliczny raz wielką linijką, co lokowało się gdzieś zarówno poza prymitywnymi i obecnymi wtedy jeszcze metodami dotkliwego, fizycznego karania, jak i poza nowymi (choć liczącymi już prawie sto lat!) partnerskimi, które dopiero miały wejść w postaci genialnego, a równocześnie prostego podejścia montessoriańskiego, w którym aranżuje się warunki do skutecznej wewnętrznej motywacji dziecka, zarówno do nauki, jak i odpowiedzialności za swoje czyny.

Akcja z linijką nie mogła boleć fizycznie, ale cała sytuacja była dla mnie żenująca i trochę upokarzająca, kotwicząca jak widać na długo. Nie pamiętam, czy byłem grzeczniejszy, ale unikałem kontaktu ze znajomą.

Stojąc teraz przed ojcem i zbitym płaczącym dzieckiem, chciałbym strzelić mentorski wykład o umiejętności wychowania i bezradności pedagogicznej manifestowanej przemocą. Tylko że w emocjach mądre słowa parują szybko. Zwłaszcza w obcym języku. Zbulwersowany ograniczam się tylko do zamanifestowania swojego sprzeciwu i mówię, żeby zachowywał się jak ojciec, a nie jak bestia. Facet przeprasza mnie, nie wiem tylko czy za przemoc, czy też za zakłócenie miru.

Odbierz zniżkę na wymianę walut w Walutomacie!

Do dziś zagadką jest dla mnie masowa chęć obrony życia poczętego, dopóki się nie urodzi. Zygota jest człowiekiem. A gdy się urodzi, to niektórzy rodzice zachowują się tak jakby była zwierzęciem do tresury z umiejętnością mówienia. 

Z drugiej strony szybko nachodzi mnie refleksja, że przecież brzydzę się kradzieżą i uważam, że powinna być surowo karana, dopóki nie chodzi o jedzenie… 

Reportaże z Ugandy

Na podstawie mojej podróży po Ugandzie w 2020 r. piszę kolejne reportaże, dotychczas ukazały się:

- Podróż w czasie
- W baśni Ruwenzori
- Na tropie goryli górskich
- Dzieci jaskiń
- Ćpanie górali
- Dzieci z getta
- Przygody nad wodospadami Sipi
- Ruwenzori. Królestwo kameleonów
- Rafting na Nilu i bicie dzieci
- Polscy uchodźcy w Ugandzie
- Na bezludnej wyspie
- Podpalanie sawanny
- Nieśmiałe hipopotamy
- Noc z dzikimi zwierzętami
- Weź pana na kolana

Czy w ogóle mamy prawo ingerować w obce systemy kulturowe? Nie znając tradycji, norm, zależności… Co z postulatem relatywizmu kulturowego, a więc nie stosowania własnego układu odniesienia w nowej dla nas kulturze? Z drugiej strony czy mamy się wyzbywać własnych systemów wartości? Często spotykam w podróży hedonistów, których dziwi, że ja tyle podróżuję, a nie jestem elastyczny. Nie wiem, czy mam wtedy przepraszać za swoje zasady i preferencje?

Gdy dwa dni później widzę znowu mężczyznę, przepraszam go. Nie za wtrącanie się, ale za formę. Mogłem przecież spokojniej formułować myśli. 

- Ale to nie ja - odpowiada mężczyzna, którego pomyliłem z jego bratem. Czuję się lekko zażenowany i ze znacznie mniejszą lekkością oddalam się.
 

Zatrzymanie przez policję

Na trawie przed szpitalem siedzą ludzie, jakaś kobieta leży na kocu. Czekają na rodzinę, a może w kolejce? Nie wiem. Wygląda to trochę na piknik. Robię zdjęcie i idę dalej. Po chwili woła mnie jakiś mężczyzna.

- Policjant chciałby z Tobą rozmawiać.

- Gdzie?

Mężczyzna prowadzi mnie za bramę szpitala. Tam pod drzewem siedzi na krześle facet w ciemnych okularach. Obok budka policyjna. Pyta, po co tu przyszedłem, dlaczego robiłem zdjęcia. Prosi o telefon. Pokazuję mu zdjęcie. Mówi, że to zabronione. Wtóruje mu kobieta obok. Przepraszam, tłumaczę, że nie wiedziałem, chcę skasować zdjęcie, ale facet nie pozwala.

- A gdyby ta kobieta - wskazuje na zdjęciu tę leżącą na kocu, której nie widać nawet twarzy – pozwała Cię?

No tak – myślę - w kraju, gdzie ludzie nie dbają nawet o swoje prawa na przejściu dla pieszych, czy bezpieczeństwo w transporcie publicznym. Gdzie pozwalają upchnąć się w szóstkę bez zapiętych pasów z tyłu auta i zapłacić za taką podwózkę. Albo dzielić z kierowcą jeden fotel ryzykując, że w razie zagrożenia nie zdąży zmienić biegu (tak było! będę o tym pisał). Powstrzymuję się przed wybuchem śmiechem.



Zobacz w Beskidach sowy na żywo!!

- A może jesteś z BBC?

Policjant zaczyna przeglądać inne moje zdjęcia. Gdy znajduje zdjęcie z mężczyzną prasującym spodnie żelazkiem na duszę (który zgodził się nota bene na fotografię), pyta:

- Czy to jest zabawne? Będziecie się śmiać?

Pokazuję mu zdjęcia z lekcji z sierocińca, mówię, że pomagam tu dzieciom. A zdjęcia robię, bo to są ciekawe rzeczy, a czy zabawne, to już kwestia interpretacji odbiorcy. Policjant przegląda zdjęcia i zatrzymuje się na tym, gdzie dzieciaki machają do mnie siedząc na zniszczonym materacu. Znów pyta czy to jest zabawne. Odpowiadam, że sierociniec sam zaaranżował to zdjęcie na potrzeby zbiórki pieniędzy na nowe materace, w której uczestniczę. Po chwili czepia się o zdjęcia starych toalet. Znów wydają mu się śmieszne. Jestem zmęczony tym przesłuchaniem.

- Masz jakieś dolary? – pyta.

- Nie, po co mi tu dolary, u Was płaci się szylingami.

- Nie masz dolarów? To czym płacisz w swoim kraju?

- Złotymi.

- Pokaż, chcę zobaczyć – mówi, a ja przeczuwam, że nie chodzi tylko o oglądanie.

- Nie mam, po co mi tu złotówki? – odpowiadam i liczę, że nie zapyta mnie o szylingi, których mam przy sobie sporo, bo niedawno wypłacałem z bankomatu.

Policjant oddaje mi telefon i żegna mnie.
 

Rozmowy w kuchni

Ilekroć korzystam gościnnie z kuchni gospodarzy, dzieciaki przychodzą i patrzą, co robię. Nawet obserwowanie gotowania jajek na miękko im się jeszcze nie znudziło. Gdy płuczę coś pod bieżącą wodą, a nie zdążę jej zakręcić, któreś z dzieci podchodzi i zakręca kurek. Jeszcze nie zakodowało mi się, że woda bieżąca to tak naprawdę woda z wielkiego kontenera, który trzeba napełniać co jakiś czas.

Dlaczego sobie zgoliłeś boki? – z refleksji wyrywa mnie pytanie dziewczynki, która, jak większość dzieciaków ma włosy długości maksymalnie kilku milimetrów. Dorosłe kobiety - podobnie. Jeśli mają długie włosy, to na 90% są to peruki. No ale tak, dlaczego zgoliłem boki, a zostawiłem szopę na górze… Mój sen sprzed paru dni chyba miał sens. Albo na łyso - albo zapomnij o czarnej kobiecie.

 

Czy Św. Mikołaj w Polsce istnieje naprawdę?

W Jinjy można zobaczyć jak Jezioro Wiktorii zamienia się w Nil Wiktorii (zwany też, podobno niesłusznie, Białym Nilem), z którego 5% wody trafi kiedyś do Egiptu. Oglądam to podczas zachodu słońca z dzikiej działki, choć można też zapłacić i zejść na sam dół do malowniczo zaaranżowanej restauracji, obok której stoją posągi Ghandiego(zażyczył sobie, aby cześć jego prochów wrzucić właśnie do Nilu). Tu docieram następnego dnia.

- Jesteś z Polski? - upewnia się dwudziestokilkuletnia Amina, pracująca w tej restauracji otulonej pięknym egzotycznym ogrodem. Po chwili dodaje z nadzieją w oczach: - Powiedz proszę, czy św. Mikołaj naprawdę istnieje?

Stąd łodzie zabierają turystów w domniemanie miejsce granicy jeziora i rzeki, nazywanego nobliwie źródłem Nilu. Płyniemy tam wraz z dziewczynami z restauracji. Po krótkiej sesji fotograficznej proszę o wycieczkę wzdłuż brzegu. Bujna, soczysta zieleń okazuje się domem dla wielu ptaków, w tym kormoranów i uroczych zimorodków - robaczków srokatych, które od czasu do czasu zastygają w powietrzu i spektakularnie pikują pionowo do wody, po chwili wylatując z rybą. Pstrykam dziesiątki zdjęć uchwytując ptaki w najróżniejszych momentach lotu jak też rybaków rozrzucających swoje sieci.

 

Rafting

Kilka kilometrów poniżej źródła Nilu rozpoczynają się spływy raftingowe obejmujące zróżnicowane spiętrzenia (niektóre nawet V stopnia) oraz małe wodospady.

Już sam początek jest nieco ekstremalny, bo schodzimy boso po stromym i śliskim brzegu.

Miejscowi nawet nam się nie przyglądają, gdy piorą ubrania. Jedna z kobiet wali mokrą koszulą o kamień. Podobno to metoda prania. Myślę, że równie skuteczna, co niszczenie ich.

Na leniwych wodach ćwiczymy różne zachowania, z których wszystkie okażą się przydatne, gdy uśpiona rzeka spiętrzy się w dzikim szale, by znów dać nam relaksujący spływ aż do następnych ekstremów. Początkowa nieufność do rzeki czy też organizatora powoli ustępuje. Być może właśnie duży nacisk na technikę i bezpieczeństwo tak mnie na początku uczulił? Z drugiej strony nieprzypadkowo wybrałem Nalubale Rafting polecany przez Lonely Planet właśnie ze względów bezpieczeństwa.

Jest nas sześcioro czy siedmioro, a równocześnie asystuje nam pięciu kajakarzy, w tym Amina Tayona z reprezentacji narodowej. Jest jeszcze łódź bezpieczeństwa, do której można się przesiąść i poczuć jak VIP, oraz fotograf wyprzedzający nas co chwilę o krok (?) i jak się później okaże, zatrzymujący w czasie niezwykłe momenty. A to wszystko w towarzystwie bielików afrykańskich, które przyglądają nam się z drzew. Niektóre spiętrzenia mają dwie, trzy alternatywy spływu. Wtedy przewodnik nas pyta, czy wybieramy wersję trudną, czy na wariata.



Czy wiesz, że za opóźniony lub odwołany lot przysługuje Ci co najmniej 250 euro odszkodowania? Airhelp załatwi za Ciebie formalności i pobierze prowizję tylko w przypadku wygrania sprawy.

Chwile, gdy ponton fika do góry nogami, a ja bezradnie ląduję w wodzie i muszę poddać się nurtowi oraz zaakceptować to, że za moment zniknę pod parometrową falą, budzą mój strach i szacunek przed żywiołem, a ostatecznie dają dużą frajdę i relaks, gdy wychodzimy na brzeg. Cały spływ trwa parę godzin, a ja mam jednak mały niedosyt. W sumie to chciałbym jeszcze raz…

Zwieńczeniem przygody jest lunch z widokiem na Nil, który stąd wygląda bardzo spokojnie. Moją uwagę przykuwa kobieta z dzieckiem, która pracuje w tej swoistej restauracji. Ma paromiesięcznego dziecko. Gdy proszę o zgodę na zdjęcie i dostaję przyzwolenie, jej mina zastyga w jakimś tajemniczym nieco surowym spojrzeniu. Do tego zdjęcia (na dole) będę jeszcze nieraz wracał.

W drodze powrotnej do Jinjy panowie z ekipy niemal nachalnie częstują nas piwem, otwieranym przy użyciu plastikowej butelki. Po dwóch jestem zrobiony, ale w bonusie dostaję trzecie. Po wysiłku na wodzie, okazuje się, że to zdecydowanie za dużo. Kołysanie będzie towarzyszyć mi jeszcze jakieś dwie godziny…
 

Kuchnia ugandyjska

Tej najłatwiej doświadczyć w restauracjach dla miejscowych. House of snacks w Jinjy nie figuruje na Trip Advisorze, co coraz częściej odbieram jako gwarancję lokalności. Bufet oferuje spory wybór potraw. Praktycznie wszystkie gotowane lub smażone, co ma źródło kulturowe, jak też wynika ponoć z obawy przed tyfusem. Dominują węglowodany: zielone platany (duże niedojrzałe banany wymagające obróbki termicznej), pasta z mąki kukurydzianej czy maniok. Jest też fasolka i sos z orzeszków ziemnych, a do tego dwie zupy rybne i jedna z kozy. Sporo duszonej goryczkowej w smaku zieleni, z której rozpoznaję tylko szpinak. 

W The Rolex Joint testuję ugandyjski fastfood – roleks. Czyli cinki palcek ciapati i omlet zawinięte razem. W środku mogą zawierać dodatki. Wybieram te bez sosów, bo nie robią ich na miejscu. Gdy by nie to, że roleksy smażą na byle jakim tłuszczu, byłbym ich fanem.

W rankingu przeprowadzonym przez moje kubki smakowe wygrywa bezapelacyjnie Moti Mahal, serwujące fantastyczne zróżnicowane indyjskie potrawy. Najlepsze to te w wersji thali, np. veg-patiyala. Wychodzi drożej niż ugandyjska średnia, ale taniej niż w Polsce. Wpływy indyjskie w Afryce Wschodniej mają dłuższą historię. Kiedyś nacjonaliści w Ugandzie wyrzucali hindusów, ale nastąpiło nowe otwarcie i zaproszono ich z powrotem.

W All friends nie jem, ale zachwyca mnie wkomponowanie restauracji w tropikalny ogród. Moją uwagę zwraca również szacunek dla osób niepalących. Gdy turyści (bo przecież nie miejscowi) zapalają papierosa w ogrodzie, kelner prosi ich o przejście do wydzielonego miejsca dla palaczy.


Nie chcę Twojej pieprzonej siatki

Jem sporo owoców, które kupuję na Targu Centralnym. Mam swój kompaktowy Decathlonowy plecaczek, a do tego mocną papierową siatkę. Wybieram awokado, to małe kosztuje około 30 groszy. Chcę sobie je zapakować, ale pani bierze je ode mnie. Wiem, co zaraz zrobi. Uprzedzam ją, że nie chcę siatki, otwieram plecaczek, a ona otwiera nową plastikową siatkę. Jinja boryka się z olbrzymim zanieczyszczeniem powietrza. Począwszy od pyłów na drodze (kurz, starta guma i klocki hamulcowe) podnoszonych przez każdy pojazd, przez palenie węglem drzewnym w kuchniach, skończywszy na regularnym paleniu śmieci w ogrodach.

Mówię głośniej, że nie chcę siatki, i pytam, co z nią później zrobią, gdy się zużyje i ją wyrzucę, spalą w ogródku? Ona dalej pakuje. Stanowczo mówię:

- Nie chcę Twojej pieprzonej siatki – kobieta odpuszcza. Gdy pytam o cenę pomarańczy, milczy.

Ostatni wieczór w Jinjy spędzam w Burbonie - barze nad brzegiem Nilu. Prowadzi go mój tygodniowy sąsiad. Na pomoście widzę czarnego mężczyznę zabawiającego dwie dziewczyny. Pali papierosa, co jest tu rzadsze niż przyjmowanie kokainy w Warszawie. Po chwili widzę, że nie ma papierosa. Mój relatywizm kulturowy znów pęka. Podchodzę, witam się. Pytam, co się stało z papierosem. Odpowiada, że wrzucił do rzeki. Mówię, że mam szacunek dla jego kraju i nigdy nie zrobiłbym czegoś takiego. Jest zmieszany.

Wraz z zachodzącym słońcem niebo zapełnia się ptakami. Moją uwagę zwraca fakt, że ciągle machają skrzydłami, a przecież powinny też szybować. Aaa… no bo to nie są żadne ptaki. Duże nietoperze! Inna budowa skrzydeł (w tym mniejsza powierzchnia krawędzi natarcia) powoduje, że muszą nieustannie machać skrzydłami, aby lecieć. Jest jeszcze jasno - nigdy nie widziałem w takim świetle zbyt wielu nietoperzy, a na pewno nie kilka tysięcy.

Autorzy fotografii podczas raftingu: Nalubale Rafting & Bartek Zobek

Galeria