Kiedy chcesz jechać na wakacje? Wybierz miesiąc:
ostatnia aktualizacja: 4.02.2017
Niniejsza podstrona zawiera relację z mojej bieżącej czteromiesięcznej podróży po Azji.
Mokra woda
Najpierw jednodniowy postój w Dubaju, żeby po raz kolejny przekonać się, jak ciekawe do zobaczenia i nieciekawe do życia jest to miasto, nawet pomimo kilkukilometrowej miękkiej bieżni nad morzem... Stąd lecę dalej docierając ostatecznie do wioski Ban Tat (35 min drogi z dawnej stolicy Laosu, Luang Prabang). Przecina ją rzeka Kuang Si ozdobiona licznymi progami wodnymi oraz ślicznym wodospadem. Zatrzymuję się również nad rzeką w pensjonacie Vanvisa wciśniętym między naturalnym basen rzeki a tropikalnym ogrodem. Miejsce ciche, mimo szwędających się dzieci. Byłem pod wrażeniem widząc jak zgodnie cała piątka pieliła grządki. Nikt nikogo nie bije. Nie gryzie. Nawet się nie plują.
Właścicielka to starsza ciepła kobieta, z którą nawet można dogadać się po angielsku. Oprócz paru drewnianych domków, tarasów, ogrodu ma hektary niezagospodarowanego subtropikalnego lasu. Myśli o zrobieniu pola namiotowego. Ja podsuwam jej pomysł zawieszenia hamaków i huśtawki nad wodą.
Posiłki drogie jak na Laos, ale warto chociaż raz zjeść u nich i z nimi kolację. Smaczną, urozmaiconą, tradycyjną. Z warzyw z ogródka. Charakter tego miejsca inspiruje mnie do nagrania krótkiego, nieco spontanicznego filmu. Ostatniego dnia wchodzę do Parku Narodowego. Zanim zobaczę piękne wodospady, widzę centrum „Free the bears”, którego celem jest uwalnianie niedźwiedzi z rąk kłusowników. Wolność niedźwiedzi polega na tym, że teraz mają duże luksusowe klatki.
Spacer wzdłuż rzeki wyśmienity. Trochę jak Jeziora Plitwickie. Tyle, że taniej i kameralniej, zwłaszcza z rana lub po 15.00. Na samej górze naturalne baseny kąpielowe i ładna panorama. Idę dalej aż do źródła Kuang Si. Jest mała restauracja. I muzyka dyskotekowa. Pasuje jak ulał do okoliczności. Obok jaskinia. Jeśli nikt nigdy nie był w jaskini, to warto wejść.
W wiosce na dole mieści się również park motyli. Uczucia na razie mam mieszane, czy to raj, czy niewola. Pierwszy raz w życiu doświadczam narodzin motyla. Sam powoli wyłazi z kokona. Mało który młody człowiek wie, że kobietom podczas porodu często rozcina się krocze, a później zszywa. A tu wszystko tak samodzielnie... To mną trochę wstrząsa. Postanawiam wyjechać. [zobacz zdjęcia]
Laotańskie śniadanie
Spacer nad rzekami Namkan i Mekong w Lunagu Prabang karmi mnie pięknymi widokami, na dodatek brzeg rzek nie został przysłonięty niczym poza pojedynczymi drzewami i restauracjami pod gołym niebem, serwującymi tanią ucztę dla oczu i kubków smakowych. Hotele z widokiem rzeki są raczej rzadkością, choć jeden taki udało mi się zlokalizować, mianowicie Cold River. Dogaduję się z obsługą, że nakręcę krótki filmik o laotańskim śniadaniu. Gdy słyszę o jogurcie własnoręcznie robionym przypomina mi się Poranek Kojota.
Stąd niedaleko do słynnej Utopii, miejsca, gdzie za dnia można się zrelaksować, a wieczorem potańczyć.Tymczasem o 17:30 w buddyjskich świątyniach mnisi i ich uczniowie mantrują. w Wat Mai całkiem ładnie.
Z sentymentem rezerwuję bilet na busa do Vang Vieng. Upewniam się, że będę mógł siedzieć z przodu, koło kierowcy, no ale przy oknie, a nie wciśnięty w środek. Liczę, że tu będę mieć nie tylko dobre widoki, ale przede wszystkim więcej miejsca na nogi, no i łatwiej się rzyga przez okno.
Gdy dwa dni później przyjeżdżam na dworzec na moje miejsce oczywiście wtrynia się jakiś Laotańczyk, kładąc na nim plecak. Pokazuję mu papier i uprzejmie przesuwam plecak. Nie tylko nie ma pretensji, ale nawet ogląda chwilę później ze mną serial Narcos. Wprawdzie oglądam ze słuchawkami, ale są polskie napisy.
Gdy zerkam na drogę, z którą momentami wygrywa szlak na Lubogoszcz, pojmuję, czemu podróż na odcinku 185 km trwa pięć godzin. Plus trzydzieści minut na upychanie na siłę naszych bagaży pod siedzeniami oraz tankowanie, no bo zatankować można dopiero jak już wszyscy są w środku. [zobacz zdjęcia]
Majtki, prezerwatywy i szczęśliwe zakończenie
W końcu zaszczycam Vang Vieng. Tradycyjnie kierowałem się ładnym widokiem z balkonu. Trafiam więc pod strzechę pensjonatu Vinutda i od razu odkrywam hojność gospodarzy. W łazience czekają na mnie majtki poprzednika, a pod materacem prezerwatywa. W majciory to się nawet wcisnę, ale prezerwatywa już zużyta.
Tymczasem proszę właścicielkę o naprawienie światła w łazience. Czekam bez skutku. W tej sytuacji proszę chociaż o garnek. Pani przynosi urządzenie, które być może pamiętają nasze matki. Podłącza się do prądu i gotuje wodę. Pani przynosi urządzenie z nalaną już wodą. Gotuję dziewięć jajek przez sześć minut i oddaję. Urządzenie oczywiście.
Po jednej dobie proszenia o naprawienie światła przychodzi pan z drabiną, żoną i dwójką dzieci. Ja piszę akurat jakieś wspomnienia na balkonie. Jedno z dzieci macha mi i woła „hello”. Drugie dziecko zabiera z regału suszoną rybę i wynosi z pokoju. Podchodzę do regału i chowam paczkę pistacji.
Kosz pełen śmieci przeszkadza tylko mi, więc zamiast liczyć na dematerializację lub recykling po prostu znoszę je na dół i proszę przy okazji o papier toaletowy (przecież sam się nie przyniesie). Odkrywam też, że paczka z moją rybą leży na stole w recepcji. Wykorzystując nieuwagę chłopca oraz matki i zabieram rybę.
Jakby ktoś się dziwił panującym tu zwyczajom lub ich brakiem, to po prostu niech zapomni o kulturowych naleciałościach z Europy i odkrywa życie na nowo. Tymczasem ja odkrywam kolejne restauracje z widokiem na góry i rzekę. Wchodzę robię zdjęcie, idę dalej. W jednej przystaję, bo na tacy leżą małe (wciąż ślepe) myszki. Brzuchy im drgają czyli żyją. Pytam czy są do jedzenia. Obsługa mówi, że nie. Czyli wciąż nie rozumiem jeszcze ich kultury.
Docierają do mnie wieści o zacieśnianiu stosunków Polski z San Escobar. Próbuję odpalić jakieś wideo, żeby zgłębić temat, ale wszystko zablokowane. Być może Laos ma z nimi na pieńku i cenzuruje materiały dotyczące tego kraju.
Za dnia po prostu nic nie robię na balkonie i patrzę na góry albo testuję lokalne potrawy. Nie zawsze się dogadam. Dziś zamiast laotańskiej sałatki dostaję kotlet i frytki. Przynajmniej chcę wierzyć, że to pomyłka. Zaliczam też spływ kajakiem. Czarna Hańcza to nie jest, ale góry robią wrażenie. Wieczorem postanawiam rozpoznać kulturę nocną. W barze Sakura jest ognisko, Japończycy i Chińczycy (albo na odwrót). Czyli wchodzę i od razu uprzedzam ewentualne zaczepki, i sam zadaję sobie pytanie, jakie to uczucie być najwyższym człowiekiem w całym lokalu? Śpiewają "We will rock you" (no, no!) zmieszane z jakąś popową piosenką. Idę dalej ulicami miasteczka, szukam Jungle Party, ma być kilometr od centrum. Pytam w pizzerii o drogę, pani zamaszyście pokazuje ręką. Ruszam. Po paru minutach zatrzymuje mnie kierowca skutera. Mówi, że jest właścicielem pizzerii, a Jungle Party jest 2 km stąd. Zabiera mnie na siedzenie. Odruchowo łapię go za biodra. Od razu dochodzę do wniosku, że może to niewłaściwie odczytać i chwytam go za ramiona. Mówi, że jest ciemno i daleko. A ja mówię, że Laos bezpieczny, a on, że tylko 50% ludzi.
Gdy skręcamy w polną drogę i zaczynamy podskakiwać przypominają mi się podskoki Johnny'ego Deppa w Dziennikach zakrapianych rumem. Na miejscu okazuje się, że jednak dziś nie ma imprezy. Wracamy. Pan absolutnie nie przyjmuje nawet zwrotu za paliwo. Trochę chłodno było podczas jazdy, więc wchodzę do pierwszego lepszego baru tylko po to, żeby napić się herbaty. Pani pyta czy chodzi mi o herbatę z grzybów. Że co? Później patrzę na menu i rozumiem, o co jej chodzi i czemu herbata kosztuje 50 zł. Najbardziej zaciekawiają mnie potrawy z opium. Tym razem kończę jednak na Liptonie z imbirem. Wracam do pensjonatu. Znów jakiś pomocny Laotańczyk chce mnie podwieźć. Odmawiam. Robi pętle i tym razem proponuje masaż. Odmawiam. Wyciąga asa z rękawa i obiecuje szczęśliwe zakończenie. No, chyba jednak nie skorzystam. [zobacz zdjęcia]
Laotański masaż
Dzień zaczynam od poproszenia pani o talerz. Dostaję w odpowiedzi kosz na śmieci. Przypomina mi się akcja z Martyniki, gdy na moją prośbę o nóż do krojenia batatów pani przyniosła maczetę i ścięła mi kokosa.
Idę w góry. Zaczynam od małego wzgórza z miejscem widokowym. Strome zbocze i ostre kamienie to na pewno nie trasa na klapki. A jednak tak właśnie ludzie zdobywają ten wierzchołek. Myślę, że na Orlej Perci byłoby bezpieczniej w klapkach. Po zejściu zaszywam się w lesie, słucham jak małpy przekrzykują się z ptakami i dochodzę do wniosku, że to poezja dla uszu w porównaniu z tarciem opon o asfalt za oknem miasta. Wchodzę głębiej w las i zdziwiony odkrywam małe strome poletko i stracha na wróble, choć wątpię, że na wróble.
W Azji wszystko musi być małe. Urzekają mnie dwie krowy. W sensie zwierzęta. Jedna dorosła, wielkości polskiego cielaka, a druga mała, wielkości kozy. Idą sobie gdzieś. Mała trzyma się dużej tak blisko, że aż jej wpada pod nogi. Pstrykam parę zdjęć i już im więcej nie przeszkadzam. Gdy wracam wieczorem do wioski, postanawiam jeszcze raz zamówić laotańską sałatkę. Tym razem się udało. Na dodatek okazuje się, że w pensjonacie posprzątano mi w końcu pokój. Przy okazji zwinęli klapki. Na co Azjatom klapki w rozmiarze 46?
Idę na masaż laotański. Dziewczyna wygina mnie, rozciąga, chodzi po mnie, czasem masuje, a gdy dobiera się do mojej głowy, każe mi położyć ją na poduszce spoczywającej między jej nogami. Co chwilę burczy jej w brzuchu, za co mnie przeprasza. Później idę na grillowane mięso obok. Laotańska uroda mnie nie podnieca, ale w tym barze sprzedawczyni zwraca moją uwagę. Pytam o wspólne zdjęcie. Za tłumacza służy jej pracownik. Dziewczyna zgadza się i mówi, że ma na imię #$%&!@ czy jakoś tak. Nie zrozumiałem, ale ona od razu tłumaczy, że kurczak. Za to w Polsce imiona zazwyczaj pochodzą od Boga. [zobacz zdjęcia]
Ognisko dla krów
Ostatniej doby moje klapki zostają znalezione dwa pokoje dalej. Wynajmuję więc skuter i odrywam, że jest to największa frajda tej wycieczki. Przeszywam coraz szybciej powietrze. Prawie jak Easy Rider. Zachwycam się tym, co z lewej i prawej. Zaliczam po drodze zip-line. Dociera do mnie, że czas skończyć z fotografowaniem i filmowaniem wszystkiego. Emocje skupiają się na ujęciu, a nie przeżywaniu. Następnym razem będzie bez aparatu i bez trzymanki. Widok z platformy jest tak cudowny, że postanawiam się tu kiedyś zakraść i spędzić noc. Powitać wschód słońca. Czmychnąć.
Miałem jechać do Blue Lagoon, ale dziewczyna, którą podwoziłem, powiedziała, że w Blue Lagoon 3 będzie kameralniej. No to jadę. Podskakuję na wyboistej drodze. Gdy dojeżdżam, zakochuję się w tym miejscu. Poznaję menadżera. Nim skończę robić zdjęcia, już będziemy pić razem piwo. Opowiada, że miejsce ma dopiero 8 miesięcy, że chciałby mieć więcej turystów. Nie podzielam jego zdania. Robimy sobie wspólne foto. Wspomina o jaskini. Że jest w niej jeziorko. Turyści w nim pływają. Wspomina coś podciągnięciu prądu i oświetleniu. Staram się mu wybić z głowy ten pomysł. Nakłaniam go do świeczek. Rozważa. Oświadcza, że idzie po kolejne piwo. Protestuję. Częstuje mnie więc laotańską wódką, a ja mówię, że tylko trochę, bo przecież będę jechał za chwilę.
Fascynuje mnie kraj, w którym nie ma znaków drogowych, a ludzie nawet na asfaltowych drogach jeżdżą 30-40 km/godz. Fascynuje mnie również, gdy widzę przy drodze ognisko, wokół którego zgromadziły się krowy. Gdy podchodzę do nich i robię zdjęcia, patrzą na mnie jak na idiotę.
Wieczorem idę na jam session. Okazuje się, że jeden gość gra w kółko na gitarze. Daję mu zmianę. Później zastygam w hamaku. Wydaję mi się, że Laotańczyk obok robi mi zdjęcie. Pytam, czy zrobił mi zdjęcie. On nic. Pół godziny później wstając, rzuca: You handsome. Czas wyjść. [zobacz zdjęcia]
Jeśli wrócę w te okolice, to chętnie zahaczę też o usytuowany nad jeziorem Nirvana Archipel. Oraz farmę truskawek lub drugi, nieco wyżej położony kamping z pięknymi widokami, położone na trasie Vang Vieng - Wientian.
Zabawa w chowanego
Wspinam się na 4. piętro, klucz wchodzi do zamka w obu kombinacjach, więc za każdym raz próbuję, która opcja umożliwi jego przekręcenie. Tym razem kończy się złamaniem klucza. No wcale mnie nie dziwi, że akurat mi się to przytrafia. Na szczęście udaje się go wyciągnąć z zamka. Idę na dół. Proszę o zapasowy klucz. Nie mają zapasowych kluczy. Powtarzam się, bo chyba się nie zrozumieliśmy. Pan nadal twierdzi, że nie mają zapasowych. Idzie do hotelu obok, przynosi niebieską smycz z kluczami. Idziemy na górę. Dwa z nich pasują. Proszę o zostawienie klucza, a on mówi, że nie zostawi, bo są pożyczone. Idę spać. Rano, zatrzaskuję drzwi, widzę, że nie ma recepcjonisty. Gdy wracam ze śniadania nadal nie ma recepcjonisty. Wołam:
- Hello!
- Hello! – odpowiada głos. Ale nadal nikogo nie widzę. Dopytuję kierownika, gdzież on jest, ale milczy. Próbuję zatem znowu:
- Hello!
- Hello! - odpowiedź pada od razu. Jakby z góry. Podchodzę do schodów i ponownie wołam:
- Hello!
I znów jak echo słyszę „hello!”, ale jakby z innej strony. Co jest, kuźwa, zabawa w chowanego? To jest plac zabaw czy hotel? Obchodzę korytarz, nie ma nikogo, wracam pod recepcję i znowu wołam. W odpowiedzi słyszę „hello” zza drzwi toalety. Niemal wybucham śmiechem i pytam kierownika czy się tam schował? Milczy. Mówię, że potrzebuję klucza, a on, że niedługo kończy. Kilka minut później daje mi klucz do innego pokoju. Idealnie pasuje do zamka w moim.
Wientian to tylko przystanek w podróży. Stąd chcę się dostać do Kong Lor. Oficjalnie jeździ jeden autobus dziennie. Standard PKS z lat 90, choć podróż trwa 7 godzin. Aczkolwiek jest klimatyzacja. Bilet kosztuje ok. 50 zł, a w cenie jest też 20-minutowa podwózka tuk-tukiem na Southern Bus Station, czyli jak sama nazwa wskazuje jedziemy na… północny kraniec miasta. Wciąż się łapię na tym, że czegoś się spodziewam, czegoś oczekuję, chcę rozumieć.
W połowie drogi uświadamiam sobie, że w wiosce Kong Lor nie ma bankomatów, a mi zostało niewiele gotówki. Z pomocą Maps.me (nawigacja offline!) obczajam ostatni bankomat na trasie. Kierowca często się zatrzymuje, a to siku w krzakach, a to próbuje coś kupić. Zatrzymuje się też 200 m przed bankomatem. Mówię mu, że idę do bankomatu, a on to rozumie. Wcześniej dopadam chyba jedyną restaurację w miasteczku, która ma dostęp do sieci. Muszę się zalogować apką na konto i odblokować kartę (dla bezpieczeństwa mam limit wypłat na 0). Sieć jednak tak muli, że nie zdążę się zalogować. Jednak w docelowej wiosce odkrywam ceny i orientuję się, że gotówka starczy mi tu nawet na tydzień. Za jakieś 15 zł mam zaproszenie od pewnej rodziny do zamieszkania u nich (w tym śniadanie i kolacja). Gdy proszę o pokazanie pokoju, zaczynają przy mnie ścielić materac. Nie jestem jeszcze chyba jednak gotowy na dzielenie z nimi sypialni. Choć pokusa zamieszkania z tubylcami istnieje. Pewnie innym razem. Ktoś chętny? Ostatecznie i niedaleko wybieram duży, ale samodzielny pokój z łazienką za 30 zł. Koło rzeki.
Laos czaruje uprzejmymi, zadowolonymi i uśmiechniętymi ludźmi (mam wrażenie, że odwrotnie proporcjonalnie do statusu materialnego). No ale prawda jest taka, że świadomość, iż stać cię tutaj na wszystko jest miłym dopełnieniem.
Gdy kończę to pisać, siedzę już zupełnie sam w restauracyjce nad rzeką. Kilkanaście metrów w lewo, z ciemności, dochodzi mnie odgłos zwierzęcia, którego nie umiem zidentyfikować. Chwilę później przede mną rozbrzmiewa jakiś syk… może to zwierzę, a może woda gdzie przecieka?
Między zachwytem a śmiercią
Następnego dnia spotykam fryzjera, właśnie strzyże żyletką chłopaka. Idę w górę rzeki Nam Hibnoun. Wypływa z dużej dziury w górze. Można wejść do środka, a nawet wpłynąć łodzią. Po drodze mijam stalaktyty, stalagmity, a nawet stalagnaty. Kilka kilometrów dalej wypływamy z jamy. Gdyby zabrać ze sobą manatki, to można kontynuować podróż, obok leży wieś Ban Phon Kham. Niektórzy nawet wypożyczają skuter w Thakhek i zabierają go na łódkę, robiąc 323-kilometrową pętle, zatrzymując się oczywiście przynajmniej w jednej z wiosek.
Gdy przychodzi zapłacić rachunek w restauracji, pani nie może się doliczyć. Na szczęście ma kalkulator. 20 + 10 +10 = 40. No i wszystko wiadomo. Ostatnie 10 tys kipów (jakieś 5 zł), to za stos mojego prania. Na połowie działki powiewają moje koszulki, spodenki, majtki, skarpetki, wcześniej wyprane ręcznie. Znowu pachną.
Nocny spacer po wiosce odkrywa przede mną hojnie wytatuowane gwiazdami niebo. Przypomina mi się od razu niebo nad Miedzianym Kanionem w Meksyku oraz na brazylijskiej wyspie Fernando de Noronha. No i oczywiście działka Michała Baranowskiego w Radziuciach. Chwila rozmarzenia i niemal nadepnąłbym na węża. To uświadamia mi jak cienka może być granica między chwilą zachwytu a śmiercią.
Zestaw małego barmana
Mieszkam w Enjoy Boy. Wiecznie uśmiechnięta właścicielka prowadzi też restaurację. Są i drewniane leżaki spogladające przez drewnianą balustradę na rzekę... Już drugie portki zaliczają dziurę przez gwoźdź w leżaku. Dziś oglądam stąd ludzi, którzy przepływają rzekę do ogródka, który jest przedłużeniem płaskiego brzegu. Dzieciaki nurkują polując na coś. Bez skutku. Bawół wszedł do wody. Raczej dla ochłody niż przyjemności pływania. Później przemieszczam się w górę rzeki. Siadam na drzewie i patrzę. Przez cały dzień wioska schodzi się i myje albo pierze. Jedna dziewczyna szoruje szczotką dżinsy, których nie zdejmuje nawet po wejściu do wody. Chłopaki wchodzą w majtach i się myją. Dziewczyny wchodzą zakryte (wygląda jak rodzaj sukienki, tyle, że owijają się nim jak dużym ręcznikiem) i też się myją. Wkładają namydlone ręce to tu, to tam. Wioska dość idylliczna. Choć kurzy się tak, że nawet w pokoju moje rzeczy są przypruszone. A gdyby tak posadzić trawę?
Zamawiam lemoniadę. Pani przynosi szklankę gorącej wody i limonki. Nie wiem, czy się nie zrozumieliśmy, czy tak ma być. Pokazuję więc jej, że limonki się wyciska, dodaje trochę cukru i tadam. Ona kiwa głową i się uśmiecha. Zamawiam kolejną lemoniadę i dostaję ponownie zestaw małego barmana. Później zmawiam herbatę z imbirem. Imbir dodają tu prawie do wszystkiego, jest też danie typu smażony imbir. Tymczasem imbir z dna szklanki wrzucam do butelki piwa (0,65 l) BeerLao. Będę mieć piwo imbirowe. No niekoniecznie. Po chwili z butelki z impetem wylatuje piana. Mimo wypicia połowy piwa piana nadal żwawo wypływa. I tak w ciągu dwóch minut konsumuję ¾ piwa imbirowego. Czuję się odkrywcą. I nie tylko. Nie rób tego w domu.
Prawie jak Indiana Jones
Kolejnego dnia udaję się w dół rzeki. Po jakimś kilometrze trafiam do hotelu SpringRiver. W przeciwieństwie do zakurzonego Enjoya, tu cisza jakby ktoś zlecił wymordowanie dzieci w promieniu 200 m. Widok z tarasu wpisuje się mojej pamięci w szufladce Sentymenty i westchnienia. Najlepszy obiekt w okolicy, liczę więc na komunikację po angielsku bez użycia rąk i cierpliwości. A właśnie poszukuję informacji na temat jakiegoś punktu widokowego w okolicy. Obsługa hotelu zna mniej więcej pół słowa po angielsku. Dzwonią do menadżerki. Ta łamaną angielszczyzną mówi, że punkt widokowy czterdzieści kilometrów. No, a te góry dookoła to co, fatamorgana? Kobieta idzie na ustępstwo i mówi, że koło jaskini Kong Lor jest jakaś górka, na którą można wejść. Czyli wracam w górę rzeki plus jeszcze jakieś 1,5 kilometra. Po drodze zabieram się na skuter z lokalnym. Chwilę później okazuje się, że on wcale nie jechał tam, tylko zrobił mi przysługę.
Przy jaskiniach nic nie wiedzą o punkcie widokowym. Ale mają przewodnik z angielskim tłumaczeniem. Tam znajduję informację o zupełnie innej jaskini, 150 m nad poziomem wioski i panoramą. Laotańczyk za okienkiem doznaje oświecenia i mówi, że jego kolega mnie tam zabierze za cenę kilku obiadów. Dziękuję i wraz ze skopiowaną mapą i opisem trasy ruszam z powrotem. Tym razem jeszcze dalej niż SpringRiver. Mijam soczyście zielone pola tytoniowe i zakurzone pola ryżowe. Jakiś wieśniak pokazuje mi drogę, rozkłada ręce, jakby batmana naśladując. Czy to znaczy punkt widokowy? Jego palec sugeruje inny kierunek niż to co wywnioskowałem z mapy, ale najwyżej będę wracał wzdłuż góry, tak płaskiej z boku jakby ją ktoś nożem odkroił.
Wchodzę w las, stąd do podnóża góry już tylko jakieś 200 metrów w linii prostej, ale z każdym metrem roślinność gęstnieje. Przypominają mi się filmy przygodowe. Brakuje tylko maczety do wycinania. Prawie jak Indiana Jones. Może jestem przewrażliwiony, ale uważnie patrzę pod nogi i nad głowę. Trafiam na drogę albo wyschnięte koryto rzeczne. Wije się kręto między drzewami. Coraz więcej kamieni. Czyli koryto. To musi wspaniale wyglądać, gdy płynie tędy woda. Dochodzę do jaskini szerokiej na jakieś 15 metrów i wysokiej na 3 metry. O niej nie mówił żaden przewodnik. Robię zrzut ekranowy lokalizacji na mapie. Sięgam po jakiś kij i wchodzę. Przypominam sobie, że duże drapieżniki w Laosie są rzadkością. Gwiżdżę. W odpowiedzi słyszę tylko pogłos. Święcę telefonem. Indiana Jones w wersji dla niepełnosprawnych. Czuję, że ziemia jest coraz wilgotniejsza, zaczynam grzęznąć, podpieram się więc kijem, a ten łamie się od razu. Świetny pomysł na broń. Nieracjonalny lęk miesza się z niewiele bardziej racjonalną ekscytacją i ciekawością poznawczą. Tunel skręca, jeszcze 50 m i praktycznie zanika światło dzienne wskazujące drogę powrotną. Błoto jest coraz większe. Jak daleko ciągnie się jaskinia? Czy prowadzi na szczyt czy na drugą stronę góry? A może niknie w skałach? Czy woda w porze deszczowej umożliwia wpłynięcie do niej łodzią? Dokąd zmierzamy, jaki jest nasz cel? Gdybym miał czołówkę i inny plan dzisiejszej wycieczki, pewnie szedłbym dalej. Wychodzę. Nie ma szans wspiąć się na górę, bo ściana jest pionowa. Raj dla wspinaczy, choć nie uświadczyłem ani jednego. Mimo że widoki lepsze niż w Ton Sai. Idę wzdłuż góry. Suche patyki i liście trzeszczą pod stopami. Prawie jak Beskidy. Tylko zapach jak w sklepie zielarskim.
Wracam na pola ryżowe. Wypatruję jakiegoś łagodniejszego podejścia, odkrywam je czterdzieści minut przed zachodem słońca. Znów przedzieram się przez las. Odkrywam jednak, że łagodne podejście zaczyna się kilka metrów nad pionową ścianą. Moją jedyną szansą na złapanie panoramy i zachodu słońca jest pojedyncza skała odizolowana od góry. W końcu mogę się powspinać, jest adrenalina. Na szczycie okazuje się, że drzewa rosnące w połowie wysokości skały przysłaniają skutecznie widok. Schodzę na dół. Pejzaż też malowniczy, mimo wysokości. A może ktoś z Was znajdzie właściwą drogę? Na myśl przychodzi mi Dominik Padalis. Odwracam się i dostrzegam jak pięknie zachodzące słońce oświetla niezdobytą przeze mnie górę.
W pensjonacie uśmiechnięta właścicielka oddaje mi zacerowane spodenki. Pojechała po całości i zaszyła nawet starą dziurę z przodu.
Rodzinny wypad za miasto
Gdy o 7 rano wyjeżdżam z Kong Lor dzieciaki już się bawią na podwórkach i ulicy. Mijamy kolejne niezagrodzone domy. W tle piękne góry. Siedzę na górnym piętrze autobusu, z przodu, mam więc świetną widoczność. Za szybą, której plamy pamiętają pewnie jeszcze porę deszczową. Prawie jak VIP. Między Khoun Ngeun a Nahin znajduje się punkt widokowy. Kierowca zatrzymuje się na moją prośbę. Wbiegam na górę i zastygam z wrażenia. Jeden z najpiękniejszych widoków, jakie uświadczyłem. Dziesiąta rano. Przesiadka do kolejnego autobusu. Do pokonania jeszcze jakieś 440 km do Pakse. Któraś z rzędu próba pozwala mi poznać czas podróży: jedenaście godzin. Później przekonam się, że nie chodziło o jedenaście godzin, a jedenastą w nocy. Autobus zatrzymuje się, gdy ktoś chce wsiąść lub wysiąść. Kierowca robi też specjalną przerwę na sikanie w krzakach, a dziesięć minut później na zakupy na targu. Rodzinny wypad za miasto.
W Thakhek postój zajmuje ok. półtorej godziny. Nie chodzi o to, żeby najszybciej dojechać, ale żeby zapełnić autobus. Europejczycy mają zegarki. Azjaci mają czas. Tylko kilku zachodnich turystów jedzie większość trasy. Laotańczycy wsiadają na godzinkę, dwie i wysiadają. Jakby chcieli jechać do Pakse wybraliby po prostu bardziej bezpośrednie połączenie.
Z lewej strony nadal góry. A z góry – woda. Cieknie z klimatyzacji, wprawdzie siedzenia za mną, ale podczas hamowania chlust leci na moje ramiona. Pomagacz kierowcy co chwilę przeciera sufit, ale od tego woda nie przestanie lecieć. Sięgam po falbankową zasłonę koloru zdechłego łososia i próbuję zasłonić się przed wodotryskiem. Pomagacz kierowcy wyrywa mi ją i próbuje zrobić kołyskę, a ja mu mówię, że to bez sensu. Że kołyski w przypadku cieknąć klimatyzacji się nie sprawdzają. Udowodnione naukowo. Wierzy mi.
Tymczasem nowi pasażerowie bezrefleksyjnie zajmują „mój” fotel. Jak zostawiam na nim wodę, to wypiją. Jak zostawiam zagłówek i przewodnik, to na nim siadają. Na szczęście miejsc nie braknie. Ktoś z czteroosobowej załogi przynosi plastikowe stołeczki. Optymalizacja.
Jazdę umila telewizor. Pan elegancki, któremu operator uciął buty, śpiewa piosenkę, za nim dziewczęta machają łapkami. W tle krzaki. Innym razem śpiewa na ulicy. Bez dziewcząt. Ale tło jest. Asfalt i góry. Kadrowanie koncentruje się na górach. Wygląda trochę jak parodia teledysku, ale myślę, że to nie jest parodia. Często gdy zatrzymujemy się i zanim ktokolwiek zdąży wyjść, do autobusu wpada zgraja dziewczyn z grillowanym mięsem na patykach albo kolbami kukurydzy. Człowiek nie może się ruszyć, ale może za to zjeść bez wstawania. Brakuje tylko prywatnej kaczki do sikania.
Poznaję Niemca. Rozmowa ciekawa, chwali sobie Malezję, z której wraca,a którą ja zobaczę za miesiąc. Okazuje się też, że Laos jest fe. Że hotele brudne, ludzie leniwi, autobusy źle kursują, wszyscy czyhają, żeby go oszukać. No i najlepiej, żeby kierowcy mówili przynajmniej po angielsku. Może niemieckie MSZ powinno wystosować jakieś ostrzeżenia dla podróżujących do Laosu.
Pierwszy hotel w Pakse zamknięty, w drugim recepcjonista śpi za biurkiem na materacu. Budzę go. Zostały tylko luksusowe pokoje. W innym hotelu informacja na kartce, że wszyscy pokoje są zajęte. Idę dalej, skręcam z głównej ulicy dwa razy w lewo. Brama do hotelu zamknięta, ale nie ma informacji, że brak wolnych pokoi. Ogrodzenie jest niskie, przenoszę walizkę, przeskakuję, idę do drzwi wejściowych, za nimi pięknie rozwieszona moskitiera, pukam, gość się budzi, wychodzi spod moskitiery. Pokazuje mi cennik. Jedynka kosztuje 30 zł, pod spodem napis: żadnego targowania. Tak oto rodzi się myśl, żeby ponegocjować jednak.
Jak robi kurczak
Drugiego dnia nie tylko wypożyczam skuter, ale zostawiam bagaż w hotelu. Jadę w nieznane na dwa dni, wiem tylko, że warto zobaczyć Równinę Bolaven. Że są plantacje i wodospady. Tym razem mam już w telefonie „Born to be wild”. Ruszam. Widzę wystawy arbuzów. A mi marzy się kokos. No ale jak się nie ma, co się lubi… Zatrzymuję się przy sklepiku i kupuję loda. Na 21 km w Huay He mijam stoiska z owocami, pełno kokosów. Ok, w następnym miejscu zatrzymam się na kokos! Skręcam w lewo w stronę Salavane. Przez kolejne 40 km nie ma ani jednego kokosa. Są za to ludzie. Machają i uśmiechają się ciągle. Oglądam wodospad Phasuam i wioskę z paniami w tradycyjnych strojach. Są też ślicznie położone domki na palach, można wynająć. Jadę dalej.
Tabliczka po lewej stronie zaprasza na organiczną plantację kawy pana Vienga. Mijam dwóch Francuzów. Właściciel oprowadza mnie i jakąś turystkę po farmie. Pokazuje zielony owoc rebusty, który jest ble, a czerwony już dobry, częstuje nas. No teraz rozumiem, czemu luwaki to wpieprzają i zastanawiam się czy ludzkie gówno też dostarczyłoby najbardziej wyrafinowaną kawę świata? Tymczasem w przypadku tradycyjnej metody owoce suszy się na słońcu, a później maszynowo oddziela miąższ. Zapomniałem tylko zapytać, co z nim robią. Tak pozyskane nasionka idą do młócki. Tłuczenie pozbawia ich cienkiej skorupki. Otrzymujemy zieloną kawę. Można ją parzyć albo uprażyć, a później zmielić. Dowodem organiczności farmy są mrówki, które chodzą po krzakach i drzewkach. Pan mnie liść. Otwiera go, a tam pęk zmiażdżonych mrówek. Częstuje nas. Ona nie chce. Wegetarianka chyba. Smak mrówek kwaśny. Tyle. Demonstruje nam też roślinkę, która zwija liście po ich dotknięciu. Czy mogę ją zabrać ze sobą? Na plantacji ma też maniok. U góry drzewko, pod ziemią bulwy. Wyrwane drzewko obcina się i łodygę ponownie wsadza się w ziemię. Zakiełkuje. Maniok w punktach skupu tworzy tutaj wielkie hałdy.
Kosztuję tutejszej kawy. Z mlekiem. Pan podaje mi mleko skondensowane. Dodaję go. Sporo. W zasadzie to mam mleko skondensowane z kawą. Częstuje mnie też swoimi bananami i orzeszkami. Mogę tu zostać na noc za 10 zł, ale chcę jeszcze dziś przejechać kawałek. Zatrzymuje się kilometr od Wodospadu Hang (Tad Hang), oglądam pokój. Pościel z herbem i barwami FC Barcelony, postanawiam zobaczyć jeszcze jakiś inny obiekt. Tuż przy wodospadzie odkrywam Saise Resort, położenie z widokiem na wodospad urzeka mnie i zostaję. Recepcjonista zadaje dużo pytań, uśmiecha się i po odprowadzeniu do pokoju czeka pod drzwiami. „Coś jeszcze?” - myślę sobie i jadę odkrywać wioskę. Spotykam wcześniej miniętych Francuzów oraz ludzi z Warszawy, którzy są mili. Zaliczam kolejną ranę. Jedziemy do Francuzów ją odkazić. Mają bungalow nad rzeką. Obok śpią świnki. Palimy nieopodal ognisko nad rzeką. Przed 22.00 muszą iść zażyć lekarstwo i spać. Jakie lekarstwo? Profilaktyka antymalaryczna. Aha. A pozostałe choroby roznoszone przez komary? Nie lepiej się spryskać czymś na bazie trawy cytrynowej? Chłopaki zaczynają się zastanawiać. Żegnamy się.
Restauracja u mnie czynna od 7 rano. Postanawiam być o 7. Grubo po 8.00 zwlekam się z łóżka. Później jeszcze spacer do wodospadu Lo (i domki Tadlo Lodge leżące bliżej poprzedniego wodospadu...) i jadę dalej. Podczas jazdy szybko głodnieję. Chciałem zjeść kokosa, ale nie ma. Zatrzymuję się na odludziu. Widzę stół bilardowy. Czyli bar. Jakieś pięć minut zajmuje nam poszukiwanie znaczeń. Zjadłbym coś z mięsem. Ostatecznie najłatwiej pokazać kurczaka machając rękami i udając dziobanie... Dziesięć minut później dostaję pięć jajek na twardo w skorupkach. No, czyli co najmniej połowa sukcesu. Zjadam jajka, jadę dalej, widzę kokosy. No ale właśnie jadłem (jajka). Stają się one moją małą obsesją. Kokosy oczywiście. Sporo dobrych błyszczących samochodów. Trochę jak salon sprzedaży, ale to tylko otwarcie nowego ujęcia wody dla wiosek. Notable tańczą do muzyki. Machanie łapkami to nie był wybryk w teledysku. To norma.
Później zatrzymuję się przy małżeństwie z grillowaną kukurydzą. Ta gotowa jest lekko przypalona. Chcę tę półsurową z rusztu. Nie dadzą mi. Pani bierze w rękę gotową i chce mi dać. Z ręki to już nie chcę. Bo jesteśmy w Laosie. No ale właśnie dlatego, że jesteśmy w Laosie, wszystko będzie z ręki. Podczas dalszej jazdy widzę znowu kokosy. Wiem, że jak teraz nie kupię, to później mogę zapomnieć. Ok. Kupuję, piję. Pokazuję pani, że wypiłem, a ona nie wie. Pokazuję, że rachu ciachu. A ona, że nie. Upieram się. Przepoławia mi go w końcu maczetą i daje plastikowe łyżeczki, które od razu się łamią. Biorę kawałek rozłupanego kokosa i wyciosuję nim miąższ. Ciekawe czy coś z tego zachowa dla siebie. Później po drodze wcale nie brakuje kokosów.
Zatrzymuję się też w Sinouk Coffe Resort. Ogród, plantacja, rzeczka. Cudo. W Paksong skręcam w prawo. Idę zobaczyć wodospad Yuang (lub Gneuang). Tu warto przyjechać z ręcznikiem na pół dnia. Nieopodal jest kolejny piękny, choć inaczej wkomponowany w krajobraz wodospad Fane. Najlepiej prezentuje się godzinę przed zachodem. Spotykam tu ludzi, którzy mówią po polsku. Okazuje się, że stacjonują też w Pakse i nazajutrz jadą o 11.00 na Cztery tysiące wysp. No to ja też tak chcę. Bo znałem tylko opcję wyjazdu o 8.00 rano. Jadę więc do ich hotelu w towarzystwie najpiękniejszego krajobrazu tych dwóch dni. Po drodze mijam drogę do wodospadu Itou, który zostawiam sobie na następny raz oraz zamkniętą fabrykę herbaty.
A w hotelu pani nic nie wie o transporcie o 11.00, więc mi nie sprzeda. Jest tylko o 8.00 rano, a przyjazd o 11.00. Po pięciu minutach prób chyba udaje mi się przekazać, aby poinformowała Polaków, że jednak krócej pośpią. Kupuję bilet na ten sam wyjazd. Na drugi dzień zostaję odebrany z hotelu o 8.40. W autobusie tradycyjnie cieknie z klimatyzacji, więc od razu biorę się do roboty, a inni szybko przejmują ode mnie zasady melioracji. Różnica jest taka, że tu zasłona nie ma falbanek. Gdy docieram na wyspę Khon, moim jedynym problemem jest, w którą stronę leżeć na hamaku nad Mekongiem, zachodnią czy wschodnią? Myślę, jednak, że to może zależeć od pory dnia. Może sobie poradzę. Harmonię burzy sąsiadka, który buja się obok i zapomniała założyć stanik. Krzyk jej sutków „tu jesteśmy!” przebija się bezwstydnie przez koszulkę. Od jutra będę mieć prywatny balkon.
Nie dla Polaków?
Przybywam na wyspę Khon. Wioska wygląda na cywilizowaną, choć dwudziestominutowa jazda na rowerze odkrywa przede mną dziką dżunglę. Z jednej strony wyspę oblewa leniwie Mekong, z drugiej jest poszarpana przez liczne wodospady. Za tym o nazwie Somphamit jest też miły kanion. Plaża Hu zatrzymuje mnie widokiem na inne wyspy i skały, podobnie w wiosce Hang Khon. Wszystko to przemierzam wypożyczonym rowerem, co odbija się dosłownie na moim tyłku i nie tylko.
W XIX wieku Francuzi przemierzali Indochiny Mekongiem. Ale liczne wodospady na wysokości archipelagu Czterech tysięcy wysp (Si Phan Don) uniemożliwiały kontynuację spływu. Wybudowano więc 7-kilometrową linię kolejową łączącą wyspy Khon i Det (kolejną linię wybudowano przeszło sto lat później), omijając w ten sposób wodospady i pozwalając przewozić statki na platformach kolejowych (sic!). Choć w latach 1940 kolej przestała funkcjonować (tory wraz z podporami posłużyły niektórym jako ogrodzenia domostw), to do dziś pozostał most. Bez balustrad. Wyzwanie dla pijanych cyklistów.
Tymczasem. Z mostu świetnie prezentują się zachody słońca. A także z wyspy Det w okolicach Sunset Bungalows, co odkrywają przede mną ponownie spotkani ludzie mówiący po polsku.
Mnie najbardziej oczarował dziki południowo-zachodni cypel. Widok stąd rodzi moje małe marzenie postawienia tu własnego szałasu. Póki co jednak mieszkam w pensjonacie Dokchampa, który charakteryzuje się wyjątkowo niską liczbą usterek i awarii, maksymalnie jedna dziennie. Mam tu balkon nad Mekongiem i hamak. Wejście do niego, to spore wyzwanie. Trzeba sobie wszystko przygotować w zasięgu ręki. Jak raz się wejdzie, to później człowiek nie ma ochoty wstać już po nic. Co by człowiek nie przeginał z lenistwem, czasem ćwiczę. Chwytanie, a później odstawianie piwa z rozkołysanego hamaka.
Intryguje mnie wielkość pająka na ścianie w łazience, idę do właściciela zapytać, czy jest jadowity, ten przychodzi, spogląda na niego i mówi, że nie, w tym samym momencie waląc w niego z plaskacza.
Dwa dni wystarczą, aby zapełniły się oba kosze, butelki i skorupy kokosa wyścieliły podłogę, a piasek z Mekongu - łazienkę. Poprosiłem o posprzątanie pokoju. Przyszła pani z miotłą, dotarła do sypialni, machnęła miotłą i wyszła.
W przeciwieństwie do Kong Lor tutaj ludzie wpadli na to, że można polać ulicę wodą i się wtedy mniej kurzy. Ale na wszelki wypadek pewna spotkana pani i tak ma wszystkie włosy schowane pod chustą.
Sałatka z papai nie smakuje jak papaja. W barze u Adama z Australii za 25 zł można jeść bez limitu przez parę godzin. Ta sama cena daje dostęp do alkoholi, również zachodnich. Myślę, że nie brali pod uwagę Słowian. Korzystam więc z okazji. Dziś dowiaduję się, że ta promocja była po raz ostatni.
Empatia to bzdura
Najlepszy materiał do czyszczenia okularów w podróży to majtki. Gdy to robię w pokoju, akurat obok przepływa pan. Zerka, uśmiecha się, mamy porozumienie.
Gdzieś między wyschniętymi polami ryżowymi widzę motocyklistę, wiezie w ręku butelkę odwróconą do góry nogami. Niczym z kroplówki spływa z niej w rurce benzyna do silnika.
Każdy dzień przynosi dziesiątki nowych zdjęć, dziś robiłem zdjęcie gór, ale delfiny weszły mi w kadr.
Słyszę flet. Nie, to jeden z przewodników na wycieczce tak gwiżdże. Z muzyki mógł być dobry. Łapie jaszczurkę, wtyka jej papierosa w dziub. Ona przymyka oczy od czasu do czasu. Jakby się zaciągała i miała z tego frajdę. Ludzie wokół z pewnością.
32-letnia uczestniczka spływu kajakowego wyciąga dwa pisaki z saszetki. Po co jej? A, bo czasem oznacza toalety.
Nad wodospadem Khonphapheng jest gong. I młotek. Walę więc młotkiem w gong. Powietrze przeszywa ciepły głęboki ton. Podchodzi pani. Daję jej młotek, ale ona go odkłada. Klęka. Modli się. Zaczyna pocierać gong dwiema dłońmi. Po minucie ku mojej uciesze gong zaczyna piszczeć.
Nie jest bardzo gorąco, góra 33 stopnie, więc drugi przewodnik wycieczki kajakowej jest w dżinsach i bluzie. To utwierdza mnie w przekonaniu, że empatia to bzdura. Próba wczucia się w drogą osobę, ale nie wczucie się w drugą osobę.
Życie w komunie
W ostatnich dniach odkrywam Last Resort Don Det, czyli jedno z cichszych miejsc, gdzie śpi się w tipi, pali ogniska i rozmawia z dala od minicywilizacji. W czwartki organizują kino letnie (czyli zimowe). Położona rowerowy kwadrans dalej Shangri La ma jeszcze bardziej hipisowski charakter.
Przy moście łączącym obie wyspy uprzejmi ludzie pobierają bilet za wjazd na Det. Okazuje się, że ich życzliwość jest tak daleka, iż bilet okazuje się równocześnie biletem wstępu do zobaczenia wodospadów Somphamit. Górale powinni brać tu lekcje i na wjeździe do Zakopanego sprzedawać bilety umożliwiające również wjazd na Gubałówkę. Może nawet kasować już za wyjazd z Warszawy.
Nad Mekongiem siada na moim kolanie ważka. Poznana tego dnia Alexandra robi nam zdjęcia. Gdy próbuję dotknąć ważki, ucieka. Po paru minutach wraca. Siada na ramieniu. Pozuje i pozwala się głaskać.
Postanawiam zweryfikować wielkość porcji w Mama Mon (mówi się, że spore). Gdy czekam na zamówioną rybę, zauważam, że jakaś dziewczynka przyjeżdża do restauracji. Rozglądam się za swoim rowerem i go nie widzę. Po chwili uświadamiam sobie, że dziewczynka przyjechała moim. Kilka minut później kobieta pracująca w restauracji bierze mój rower. Spoglądam pytająco, a ona mówi, że „five minutes”. Wraca po pięciu minutach, a kwadrans później ktoś jeszcze raz zdąży pożyczyć mój rower. Wielkość porcji w przypadku podanej mi ryby sprowadza się przede wszystkim do ilości towarzyszącego jej ryżu. Smaczne, a później nawet brzuch nie boli. Gdy zostawiam rower po godzinie koło baru Adama z Australii, wkładam do koszyka wodę, co go wyróżni spośród innych rowerów. Poniekąd tak. Wychodząc z baru odkrywam, że podobnie jak kilka dni wcześniej, mojego roweru nie ma. Biorę inny. Po chwili spotykam człowieka, który szuka linii prostej i jak się okazuje, roweru również. Po chwili znajduje. Znajduje mój rower. Pokazuję mu znaki szczególne. Oddaje mi składak. Kołysząc się na drodze jak liść podczas delikatnej morskiej bryzy rusza w poszukiwaniu właściwego jednośladu.
Ostatnie śniadanie w Laosie. Niech będzie na zdrowie. Proszę o sałatkę z kurczakiem. Bez sosu. Bez sosu? Tak, bez sosu. Żadnego sosu. Moje życzenie jest dla kelnerki rozkazem. Dostaję sałatkę z majonezem i cukrem.
Czego uczy Laos?
Na prowincji w Laosie uśmiech nie koreluje z zarabianiem pieniędzy.
Zwłaszcza zachowanie ludzi w Kong Lor utwierdza mnie w przekonaniu, jak pogoń za pieniędzmi oddala nas od spokoju i szczęścia. Jak oddala nas od ludzi. Utwierdza mnie też w przekonaniu, jak smutne musi być życie osób, którzy obnoszą się zdjęciami krzyczącymi: patrzcie jaka jestem piękna, jakie zajebiste mam auto, dom, cycki, pierścionek. Brakuje tylko USG macicy. Chwila narkotycznej przyjemności podczas publikowania swojego nowego „sukcesu” niebawem sprowadzi nas na dno, skąd znowu będziemy łaknąć zastrzyku próżności.
Często słyszę narzekania turystów na sąsiednich Tajów, że są nieuczciwi, że podróżnik to bankomat. Ale czy sami nie wychowujemy ich w ten sposób? Dajemy im całe spektrum zachodnich wzorców. Pokazujemy, że na wszystkim można zarobić. Myślę, że turyści zostawiający hojne napiwki w Laosie albo płacąc za zwykłą pomoc przeciągają tych szczęśliwych ludzi na niebezpieczne wody pożądania. Podczas gdy my dajemy Laotańczykom esencję tego co najgorsze w Zachodzie, oni uczą nas uprzejmości, życzliwości i bezinteresowności. Czy piękny prowincjonalny Laos wraz z budową dróg czyli zalewem turystów, upowszechnianiem Internetu, czyli dostępem do zachodnich trendów, zachowa swoją tożsamość, uprzejmość i otwartość na obcych, a równocześnie dystans do świata materialnego?
Dziękuję Olimpii Szczepaniec, Ani Malarze i Dominikowi Padalisowi za inspiracje.