Kiedy chcesz jechać na wakacje? Wybierz miesiąc:
Dziś (25.10.2015 r.) kilka milionów osób zobaczy na stronie Google.pl grafikę informującą o wyborach parlamentarnych w Polsce.
Czy osobom nie zaangażowanym emocjonalnie w politykę przypomni to o wydarzeniu i sprawi, że jakiś procent/promil osób więcej pójdzie zagłosować?
Czy bombardując regularnie tą grafiką niezdecydowanych skłoni ich pośrednio do podjęcia decyzji?
Trzeba pamiętać, że profil użytkowników Internetu i ich preferencje jest inny niż profil przeciętnego Polaka. I łatwo sprawdzić, jaki jest rozkład sympatii wśród internautów.
Ale Google wie o nas znacznie więcej. Na podstawie:
- tego co szukamy w wyszukiwarce,
- statystyk Analytics (które są zainstalowane na większości odwiedzanych przez nas stron),
- konta (nie tylko Gmail, ale też inne usługi),
- przede wszystkim tego, jakie strony odwiedzamy w przeglądarce Chrome
korporacja ma dostęp do rozległej wiedzy na nasz temat.
I nawet, jeśli ktoś nie wchodził na stronę preferowanej partii/kandydata, to pracownicy Google na podstawie prostych statystycznych obliczeń (a jak wiemy, proste zadania obliczeniowe ich nie zadowalają) powiążą nasze zainteresowania z preferencjami politycznymi.
A więc bardzo precyzyjnie (i prawdopodobnie dość trafnie) mogą określić rozkład głosów wśród swoich użytkowników podczas dzisiejszego głosowania, a mobilizując ich do pójścia do urn - przysporzyć głosów konkretnym partiom.
Oczywiście nie wiemy tylko, jak dalece skuteczna będzie to mobilizacja (jak wiele osób by nie poszło, gdyby nie przypominanie przez Google), a więc czy zmiana wyniku wyborczego będzie śladowa czy strategiczna, ale nawet, jeśli minimalna, to czy zdecydowano by się wyświetlać taką grafikę, gdyby preferencje partyjne internautów godziły w interesy firmy?
Jeszcze większe możliwości ma Facebook, ale o tym może przy kolejnej okazji…
I nawet nie trzeba pytać Google o stanowisko w tej sprawie, wiadomo, co powiedzą, bo przecież… jest wręcz przeciwnie, ich postawa jest obywatelska i szlachetna – zachęcanie do głosowania. No właśnie! Jak wiadomo pracują tam geniusze, i skojarzenie całkowicie legalnego a równocześnie banalnie prostego wpłynięcia na wynik jest pomysłem, na który się wpada między naciśnięciem klamki a pociągnięciem drzwi.
Można też założyć, że w tak dużej korporacji, działającej w tak wielu dziedzinach, zahaczających o wiele wrażliwych obszarów prawnych, obojętne jest, kto będzie rządził po wyborach, a niepozorny obrazek jest radosnym dziełem nieświadomego w swoją władzę grafika...
Oczywiście tradycyjnie media też mają wpływ na frekwencję, ale również tradycyjne media są od dawna kojarzone z konkretnymi sympatiami politycznymi (co łatwo wychwycić w przekazie), w przeciwieństwie do obiektywnego (do dzisiaj?) Google. Poza tym te media nie mają tak dużego zasięgu oraz tak szerokiej, zindywidualizowanej i tak aktualnej wiedzy o swoich odbiorcach jak Google. I końcu nie mogą zrobić jeszcze jednej rzeczy...
Mieszkańcy innych państw (np. Wielkiej Brytanii) widzą dziś oczywiście zwykłą stronę Google. A co by było, gdy gigant, różnicował wygląd strony startowej na jeszcze niższym poziomie regionalnym? Na przykład warszawiakom przypomniał o wyborach, a mieszkańców Krakowa powitał zacnymi kolorowymi literkami wplecionymi w zielony kopczyk? Wszak 25.10.1823 r. zakończono usypywanie Kopca Kościuszki...